Ale Mat… Mat nie miał zamiaru skazywać ludzi na śmierć, tak to było. Minęli grupę ćwiczących Aielów. Czy to do nich właśnie chciał dotrzeć Urien? Kiedy minęli Aielów – Mat narzucał tempo, tak by seanchańscy strażnicy nie mogli go dogonić – przysunął się bliżej do Egwene.
– Czy już to znalazłaś? – zapytał cicho.
– Nie – odrzekła Egwene ze wzrokiem wbitym w przestrzeń.
Nie trzeba było precyzować, co to było.
– Jak mogłaś zgubić tę rzecz? Uczyniliśmy tyle, aby to odnaleźć!
– My? Z tego, co wiem, Rand, Loial i Pogranicznicy mieli znacznie większy udział w szukaniu go niż ty.
– Byłem tam – odparł Mat. – Przemierzyłem cały cholerny kontynent, nieprawdaż? Do diabła, najpierw Rand, a potem ty. Czy ktoś jeszcze chce zarzucić mi coś, co dotyczy tamtych dni? Gawyn, może twoja kolej?
– Tak, proszę. – Gawyn wydawał się ochoczy.
– Zamknij się – ofuknął go Mat. – Wychodzi na to, że nikt nie pamięta wszystkiego dokładnie, tylko ja. Uganiałem się za tym cholernym Rogiem jak szaleniec. I, że pozwolę sobie wspomnieć, to ja zadąłem w Róg, co pozwoliło ci uciec z Falme.
– Tak to zapamiętałeś? – zapytała Egwene.
– Pewnie. To znaczy, mam pewne luki w pamięci, ale poskładałem raczej wszystko do kupy.
– A sztylet?
– To świecidełko? Niewart niczyjego czasu. – Mat złapał się na tym, że sięga do pasa, gdzie niegdyś miał przytroczony sztylet. Egwene uniosła brew. – Tak czy inaczej, nie o tym mówimy. Potrzebujemy tego cholernego instrumentu, Egwene. Będziemy go potrzebować.
– Nasi ludzie go szukają. Nie jesteśmy do końca pewni, co się stało. Pozostały ślady po Podróżowaniu, ale tylko przez chwilę i… Światłości, Mat. Staramy się, gwarantuję. Róg to nie jedyna rzecz, którą skradł nam Cień ostatnio.
Spojrzał na nią, ale ona nie odwzajemniła spojrzenia. Cholerna Aes Sedai.
– Czy ktoś widział Perrina? – zapytał. – Nie chcę być tym, który mu powie, że jego żona zaginęła.
– Nikt go nie widział – odparła Egwene. – Zakładam, że wykonuje swe zadanie, wspierając Randa.
– Hm – mruknął Mat. – Czy możesz postawić dla mnie bramę, tak bym mógł przedostać się na szczyt Wzgórza Dashar?
– Myślałam, że chcesz iść do mojego obozu?
– Jest to po drodze – rzekł Mat – No dobrze, prawie. A ci Strażnicy Skazańców nie spodziewają się tego. Cholera, Egwene, sądzę, że oni odgadli, dokąd zmierzamy.
Egwene – po chwili zastanowienia – otworzyła im bramę prowadzącą na teren Podróżowania na szczycie Wzgórza.
Było ono czymś więcej niż wzgórzem, ale mniej niż górą. Wzgórze Dashar wyrastało pośród pola bitwy na wysokość ponad stu stóp. Skały nie można było zdobyć, a na jej szczyt można było dotrzeć jedynie poprzez bramy. Stąd właśnie Mat i jego towarzysze będą mogli obserwować cały przebieg walk.
– Nigdy nie znałam nikogo – powiedziała do niego Egwene – kto pracuje tak ciężko, by uniknąć ciężkiej pracy, Matrimie Cauthonie.
– Nie spędziłaś dostatecznie dużo czasu między żołnierzami. – Mat machnął ręką w kierunku żołnierzy, którzy salutowali mu, gdy opuszczał teren Podróżowania.
Popatrzył na północ, w kierunku rzeki Mory i poza nią na Arafel. Potem na północny wschód, w kierunku ruin, które niegdyś były czymś w rodzaju fortu lub strażnicy. Potem na wschód, tam, gdzie znajdowała się wznoszona palisada i las. Mat obracał się dalej ku południu, by popatrzeć na daleką rzekę Erinin i na dziwny, mały gaj wysokich drzew, którym tak zachwycał się Loial. Mówiono, że jego wzrost spowodował Rand podczas spotkania, na którym podpisano pokój. Na południowym zachodzie spojrzał jedyny dobry na bród na rzece Mora, który nosił nazwę Brodu Hawal. Nadali mu ją rolnicy uprawiający ziemię w tych okolicach; za brodem, po stronie Arafel, rozciągały się wielkie bagna.
Na zachód, za Morą, znajdowały się Wzniesienia Polov – płaskowyż o wysokości czterdziestu stóp, którego strome zbocze wychodziło na wschód. Pozostałe zbocza były bardziej łagodne.
Pomiędzy południowo-zachodnim zboczem i bagnami rozciągał się przesmyk o szerokości mniej więcej czterystu kroków, często użytkowany przez podróżników, którzy przekraczali bród, by dostać się z Arafel na terytorium Shienaru. Mat mógł wykorzystać ukształtowanie terenu na swą korzyść. Tylko czy to wystarczy? Czuł, że coś na niego napiera, ciągnie ku północy. Rand wkrótce będzie go potrzebował.
Odwrócił się, gotów, by czmychnąć, jako że ktoś zbliżał się wierzchołkiem Wzgórza. Nie była to jednak Straż Skazańców. To nadszedł Jur Grady.
– Przyprowadziłem tych żołnierzy dla ciebie – rzekł. Mat spostrzegł niewielki oddział, przechodzący przez znajdującą się obok palisady bramę w kierunku terenu Podróżowania. Stu ludzi z Legionu Czerwonej Ręki, prowadzonych przez Delarna. Mieli sztandar w kolorze krwi. Legionowi towarzyszyło pięciuset ludzi w znoszonych ubraniach.
– Jaki to miało cel? – chciał wiedzieć Grady. – Posłałeś tych stu do wioski na południu, by dokonali poboru do armii, jak zakładam?
Po to, i po więcej. „Ocaliłem ci życie, człowieku” – pomyślał Mat, starając się dostrzec w grupie Delarna. – „A potem ty zgłaszasz się na ochotnika. Ty cholerny głupcze”. Delarn zachowywał się tak, jakby to było jego przeznaczenie.
– Zabierz ich w górę rzeki – rozkazał Mat. – Mapy pokazują, że bieg Mory można powstrzymać tylko w jednym miejscu – w okolicach wąskiego kanionu, który znajduje się parę lig na północ stąd.
– W porządku – odparł Grady. – Będziemy potrzebowali przenoszących.
– Będziesz musiał sobie z nimi radzić. Jednakże zależy mi przede wszystkim na tym, by sześciuset mężczyzn i kobiet broniło rzeki. Nie ryzykuj sam zbytnio. Niech Delarn i jego ludzie wykonają swe zadanie.
– Przepraszam – powiedział Grady. – Ale to nie wydaje się wielką siłą. Większa część z tych ludzi nie jest wyszkolonymi żołnierzami.
– Wiem, co robię – odrzekł Mat. „Mam nadzieję”.
Grady skinął niechętnie głową, po czym oddalił się.
Egwene obserwowała Mata z ciekawością.
– Nie możemy wycofać się z tej walki – Mat powiedział cicho. – Nie mamy odwrotu. Nie mamy dokąd pójść. Będziemy trwali na swych pozycjach albo stracimy wszystko.
– Zawsze można się wycofać – zauważyła Egwene.
– Nie – rzekł Mat. – Już nie.
Umieścił ashandarei na swym ramieniu, a drugą rękę wyciągnął z dłonią skierowaną w przód. Obserwował teren, a wspomnienia wyłaniały się jak gdyby ze światła i pyłu. Rion pod Wzgórzem Hune. Naath i San d’ma Shadar. Klęska Pipkina. Setki setek pól bitewnych, setki zwycięstw. Tysiące martwych.
Przebłyski wspomnień migały przed jego oczami, gdy wpatrywał się w pole walki.
– Czy rozmawiałaś z ludźmi odpowiedzialnymi za zaopatrzenie? Brakuje nam żywności, Egwene. Nie możemy wygrać przedłużającej się bitwy, walcząc i wycofując się. Jeśli to zrobimy, przeciwnik będzie miał nad nami przewagę. Tak jak to było w przypadku Eyala i marszu na Maighande. Osiągnęliśmy maksimum swoich możliwości, choć jesteśmy mocno potłuczeni. Jeśli dokonamy odwrotu, będziemy głodowali, a Trolloki nas zgładzą.
– Rand – rzekła Egwene. – Musimy utrzymać się aż do chwili, gdy on zwycięży.
– To nieco przebrzmiała prawda – odparł Mat, zwracając się ku Wzniesieniom. W wyobraźni widział, co może się zdarzyć. Wyobraził sobie jeźdźców na Wzniesieniach, podobnych do cieni. Gdyby miał utrzymać te Wzniesienia, przegrałby, chociaż… – Jeśli Randowi nie uda się zwyciężyć, to i tak nie będzie mieć to znaczenia. Koło zostanie unicestwione i my wszyscy również, jeśli będziemy mieli szczęście. Cóż, wtedy nic nie poradzimy. Ale jest jeszcze coś. Jeśli Rand jednak wygra, my wciąż możemy ponieść klęskę – przegramy, jeśli nie powstrzymamy armii Cienia. – Zamrugał, patrząc na rozciągające się przed nim pole bitwy. Walka przy brodzie. Strzały lecące z palisady. – Nie możemy tylko z nimi walczyć, Egwene. Nie możemy po prostu utrzymywać się na swych pozycjach. Musimy ich zniszczyć, wygnać stąd, wybić do ostatniego Trolloka. Nie możemy po prostu wytrwać… Musimy zwyciężyć.