Выбрать главу

– Czy wyobrażałeś sobie kiedyś tak wielką bitwę? – zapytał Golever, odwracając głowę. Piechota Argandy zgniatała Trolloki nad rzeką. Napływało przez nią coraz więcej Pomiotu Cienia – a Galad zorientował się, że rzeka całkowicie opadła.

Podczas minionej godziny Pomiot Cienia wystawił do walki piechotę. Zapowiadało się ciężkie starcie, ale przynajmniej liczba żołnierzy mniej więcej się wyrównała, zważywszy, ile Trolloków udało się zabić wcześniej. Cauthon wiedział, że rzeka opadnie. To dlatego posłał w to miejsce tylu ludzi – aby powstrzymać ten atak z drugiej strony.

„Światłości” – pomyślał Galad. – „Obserwuję rozgrywki dwóch potężnych sił”. Tak, niedostatecznie zaufał Cauthonowi.

Jakieś dwadzieścia kroków od miejsca, w którym stał Galad, spadła z nieba ołowiana kula z czerwoną wstęgą, trafiając martwego Trolloka w czaszkę. Daleko w górze zaskrzeczał raken i kontynuował swój lot. Galad przyśpieszył Sidama, a Golever pochylił się, by odebrać wiadomość. Bramy były użyteczne, ale raken mógł widzieć pole bitwy w całej rozciągłości, odszukać właściwych ludzi z chorągwi i dostarczyć rozkaz.

Golever wręczył mu list, a Galad wyjął ze skórzanej okładki listę szyfrów, którą nosił za cholewą buta. Szyfry były proste – lista cyfr z widniejącymi obok słowami. Jeśli w rozkazie nie użyto właściwych numerów i słów razem, oznaczało to, że rozkaz był fałszywy. Rozkaz brzmiał:

Damodred, ruszajcie wraz z tuzinem twoich najlepszych ludzi z dwudziestej drugiej kompanii wzdłuż rzeki do brodu Hawal. Zatrzymajcie się, gdy natkniecie się na chorągiew Elayne i czekaj na rozkazy. PS. Jeśli zobaczysz Trolloki z drzewcami, sugeruję, by rozprawił się z nimi Golever, bo wiem, że masz problemy z tego typu bronią. Mat.

Galad westchnął i pokazał list Goleverowi. Szyfry potwierdzały jego autentyczność; numer dwadzieścia dwa i słowo „drzewce” były sparowane.

– Czego od nas chce? – zapytał Golever.

– Chciałbym wiedzieć – odparł Galad. Naprawdę chciał.

– Wybiorę paru ludzi – powiedział Golever. – Przypuszczam, że będziesz chciał wziąć ze sobą Harnesha, Mallone’a, Brokela… – Przedstawił całą listę.

Galad skinął głową.

– Dobry wybór. Cóż, nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolony z tego rozkazu. Wychodzi na to, że moja siostra jest na polu walki. Będę jej strzegł. – Poza tym chciał przyjrzeć się kolejnej części pola bitwy. Być może to umożliwi mu zrozumienie posunięć Cauthona.

– Według rozkazu, Lordzie Kapitanie Komandorze – rzekł Golever.

Czarny atakował.

Próbował rozedrzeć Randa na strzępy, zniszczyć kawałek po kawałku. Czarny chciał pozyskać wszystkie te elementy, które złożyły się na esencję Randa, a potem unicestwić je.

Rand nie mógł odetchnąć, nie mógł krzyknąć. Atak nie był skierowany na jego ciało, bo w tym miejscu nie posiadał ciała, a jedynie na jego świadomość.

Rand trzymał się. Z trudnością. W obliczu tego straszliwego ataku każdy pomysł na pokonanie – albo zabicie Czarnego – znikał. Rand nie mógłby pokonać teraz nikogo. Mógł tylko trwać.

Nie potrafiłby opisać swoich odczuć, nawet gdyby próbował to zrobić. Było tak, jak gdyby Czarny chciał pociąć go na strzępy i jednocześnie próbował całkowicie go zmiażdżyć, nacierając z niezliczonych kierunków w tym samym momencie.

Rand upadł na kolana. Zrobiło to tak naprawdę jego wyobrażenie, ale on odczuwał wszystko realnie.

Minęła wieczność.

Rand cierpiał. Miażdżący nacisk, szum zniszczenia. Wytrzymał to na kolanach. Zaciskał palce niczym zwierzę pazury, a pot spływał mu po czole. Podniósł głowę.

– To wszystko, co masz? – warknął.

ZWYCIĘŻĘ.

– Uczyniłeś mnie silnym – powiedział Rand szorstkim głosem. – Za każdym razem, gdy ty lub twoje sługusy próbowaliście mnie zniszczyć, twoja porażka działała na mnie jak kowalski młot, uderzający o metal. Ta próba… – Rand wziął głęboki oddech. – Ta próba z twej strony jest niczym. Nie załamię się.

MYLISZ SIĘ. TO NIE JEST PRÓBA ZNISZCZENIA CIĘ. TO PRZYGOTOWANIE.

– Do czego?

ŻEBY POKAZAĆ CI PRAWDĘ.

Fragmenty Wzoru… wątki… zawirowały nagle przed Randem, wyłaniając się ze światła jak setki płynących strumieni. Wiedział, że nie był to Wzór, podobnie jak jego ciało nie było właściwie ciałem. Interpretowanie czegoś szeroko jako procesu tworzenia wymagało od umysłu posługiwania się wyobraźnią. To wybrała świadomość Randa.

Wątki Wzoru wirowały, ale nie tak jak sploty Jedynej Mocy. Były ich tysiące tysięcy, a ich kolory były bardziej zróżnicowane, bardziej barwne. Każdy z nich był prosty niczym naprężony sznur. Albo strumień światła.

Wątki łączyły się ze sobą jak tkanina wykonana na krośnie, tworząc wokół Randa wizję. Mulista ziemia, rośliny pokryte czarnymi plamami, drzewa z konarami, które opadły jak ramiona pozbawione sił.

To stało się miejscem. Realnością. Rand wstał i poczuł pod stopami ziemię. W powietrzu czuł dym. Słyszał… jęki pełne smutku. Odwrócił się i ujrzał, że stoi na jałowym zboczu. Poniżej widać było czarne miasto otoczone kamiennymi, czarnymi murami. W obrębie miasta widać było stłoczone niskie i ciemne domy przypominające bunkry.

– Co to jest? – wyszeptał Rand. Coś w tym miejscu wydawało mu się znajome. Popatrzył w górę, ale nie ujrzał słońca spoza chmur pokrywających niebo.

TO JEST TO, CO NASTĄPI.

Rand sięgnął do Jedynej Mocy, ale cofnął się z odrazą. Poczucie skażenia wróciło ale było gorsze – dużo gorsze. Tam, gdzie niegdyś na roztopionym świetle saidina była ciemna warstwa, teraz widniał osad tak gęsty, że Randowi nie udałoby się go przebić. Gdyby chciał poszukać Jedynej Mocy poniżej, musiałby wchłonąć ciemność, otoczyć się nią – zakładając, że Jedyna Moc w ogóle jeszcze istniała. Myśl o tym wystarczyła, by poczuł w gardle gorzki smak. Ledwo powstrzymał mdłości.

Coś go ciągnęło do tej pobliskiej fortecy. Czemu zdawało mu się, że to miejsce jest znajome? Znajdował się w Ugorze, widać to było po roślinach. Poza tym powietrze śmierdziało zgnilizną. Upał przypominał bagnisko latem – prażący, męczący pomimo chmur.

Zszedł po zboczu i ujrzał kilka pracujących postaci. Mężczyźni z siekierami rąbiący drzewa. Może tuzin. Podchodząc, zerknął w bok i ujrzał nicość przypominającą z oddali Czarnego pożerającą fragment krajobrazu jak szczelina na horyzoncie. Przypomnienie, że to, co Rand widział, nie było prawdziwe?

Minął pieńki ściętych drzew. Czy mężczyźni zbierali drewno na opał? Odgłos wydawany przez siekiery, tok, tok, i postura robotników nie miały w sobie nic z nieugiętej siły, która kojarzyła mu się z leśnikami. Uderzali jak w letargu, pracując przygarbieni.

Ten mężczyzna na lewo… Gdy Rand się zbliżył, rozpoznał go, mimo zgiętych pleców i zmarszczek na jasnej skórze. Światłości, Tam musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt lat, może osiemdziesiąt. Dlaczego pracował tak ciężko pod gołym niebem?

„To wizja” – pomyślał Rand. – „Koszmar. Dzieło Czarnego. Nieprawdziwe”.

Jednakże stał tam i ciężko mu było nie zareagować, jakby byli prawdziwi. Na swój sposób byli. Czarny wykorzystywał cieniste nici w osnowie – możliwości, które rozchodziły się od aktu stworzenia jak fale od wrzuconego do stawu kamyka – by ich stworzyć.

– Ojcze? – odezwał się Rand pytająco.

Tam odwrócił się, ale jego spojrzenie nie padło na Randa.

– Ojcze! – Rand schwycił go za ramię. Tam stał tępo przez chwilę i powrócił do pracy, unosząc siekierę. Tuż obok Dannil i Jori uderzali w pieniek. Oni też się postarzeli i byli teraz w mocno zaawansowanym wieku. Dannil wyglądał, jakby był poważnie chory, z bladą twarzą i skórą pokrytą wrzodami.