Выбрать главу

Na przodzie Demandred ryczał znanym już wyzwaniem:

– Wyślijcie mi tu al’Thora, nie te tak zwane smoki!

Posłał kolejne pasmo ognia.

Gawyn minął szarżujące Trolloki i dotarł na tył dużej grupy Sharanów z dziwnymi łukami, prawie tak wielkimi, jak te w Dwu Rzekach. Otaczali jeźdźca, w zbroi wykonanej z kółek połączonych przez otwory w środku, z naszyjnikiem i ochronnymi naramiennikami. Przyłbica straszliwego hełmu była podniesiona, odsłaniając dumną, przystojną twarz o władczym wyrazie, która wydała się Gawynowi dziwnie znajoma.

„To musi być szybkie” – pomyślał Gawyn. – „I, Światłości, lepiej, żebym nie dał mu szansy na przenoszenie”.

Sharańscy łucznicy stali w pogotowiu, ale tylko dwóch odwróciło się, gdy Gawyn wśliznął się między nich. Wyciągnął sztylet z pochwy przy pasie. Będzie musiał ściągnąć Demandreda z konia i uderzyć sztyletem w twarz. Taki atak był trochę tchórzliwy, ale najlepszy. Ściągnąć go i będzie można…

Demandred obrócił się błyskawicznie i spojrzał w stronę Gawyna. Sekundę później wyciągnął dłoń i cienki jak patyczek promień rozżarzonego do białości ognia wystrzelił w jego kierunku.

Chybił, uderzając tuż obok Gawyna, który zdążył uskoczyć. Ziemia wokół pokryła się głębokimi, czarnymi pęknięciami, które zdawały się otwierać na wieczność.

Gawyn rzucił się w przód i ciął popręg siodła. Szybko. Pierścienie pozwoliły mu zareagować, gdy Demandred wciąż gapił się zdumiony.

Siodło puściło i Gawyn wraził sztylet w koński bok. Zwierzę zarżało i wspięło się na tylne nogi, zrzucając Demandreda z siodła. Gawyn skoczył, trzymając zakrwawiony sztylet. Koń pomknął przed siebie.

Sharańscy łucznicy krzyknęli, gdy Gawyn pochylił się nad Demandredem, trzymając sztylet oburącz. Ciało Przeklętego nagle zatrzęsło się i mężczyzna przewrócił się na bok. Nad poczerniałą ziemią powiał podmuch, unosząc płatki popiołu. Pasma powietrza pochwyciły Demandreda i postawiły go ze szczęknięciem, trzymającego obnażony miecz.

Przeklęty pochylił się i uwolnił kolejne pasmo – Gawyn czuł, jak powietrze wiruje wokół niego, jakby próbowało go pochwycić. Był jednak zbyt szybki, a przez pierścienie Demandred wyraźnie miał kłopot ze złapaniem go. Gawyn cofnął się i przełożył sztylet do lewej dłoni, prawą wyciągając miecz.

– A więc – odezwał się Demandred – zabójca. Lews Therin zawsze opowiadał o „honorze” walki twarzą w twarz.

– Nie przysłał mnie Smok Odrodzony.

– Z Cieniem Nocy otaczającym cię tkaniną, której nikt w tym Wieku nie pamięta? Czy wiesz, że to, co zrobił ci Lews Therin, wyssie z ciebie życie? Już jesteś martwy, człowieczyno.

– Więc możesz przyłączyć się do mnie w grobie – rzekł Gawyn.

Demandred wyprostował się, ujmując miecz dwoma rękami w nieznanej Gawynowi pozycji walki. Wydawało się, że mimo pierścieni jest w stanie do pewnego stopnia śledzić Gawyna, ale jego reakcje były o włos wolniejsze, niż powinny.

„Kwiat jabłoni na wietrze”, z trzema szybkimi uderzeniami, zmusił Demandreda do cofnięcia się. Kilku Sharanów postąpiło do przodu z mieczami, ale Demandred powstrzymał ich uniesieniem dłoni w rękawicy. Nie uśmiechał się do Gawyna – nie wydawało się, żeby kiedykolwiek się uśmiechał – ale wykonał coś zbliżonego do „Błyskawicy o trzech ostrzach”. Gawyn odpowiedział „Dzikiem biegnącym w dół zbocza”.

Demandred był dobry. Nawet z przewagą, jaką mu dawały pierścienie, Gawyn ledwo uniknął jego riposty. We dwóch tańczyli w małym kręgu, strzeżonym przez obserwujących Sharanów. Żelazne kule, padając z odległym hukiem, wstrząsały wzgórzem. Już tylko kilka smoków ziało ogniem i chyba wszystkie koncentrowały się na tym miejscu.

Gawyn chrząknął, rzucając się do „Burzy trzęsącej gałęzią”, próbując przepchnąć się przez straże Demandreda. Musiał się zbliżyć, by pchnąć sztyletem w pachę albo między złącza monetowej zbroi. Demandred odpowiedział umiejętnie i finezyjnie. Gawyn zaczął się pocić w swej kolczudze. Czuł, że jest szybszy niż kiedykolwiek, a jego ruchy błyskawiczne jak u kolibra. Jednak mimo wszelkich prób nie był w stanie zadać ciosu.

– Kim jesteś, człowieczyno? – warknął Demandred, cofając się z uniesionym mieczem. – Dobrze walczysz.

– Gawyn Trakand.

– Brat małej królowej – skomentował Demandred. – Wiesz, kim jestem.

– Mordercą.

– A twój Smok nie mordował? – odparł Demandred. – Twoja siostra nigdy nie zabijała, by utrzymać… ośmielę się stwierdzić, zagarnąć… tron?

– To co innego.

– Każdy tak mówi. – Demandred postąpił ku przodowi. Poruszał się zwinnie, wyprostowany, choć nie spięty. Idąc, kołysał mieczem jak tancerz. Całkowicie panował nad swoim ostrzem; Gawyn nigdy nie słyszał, by Demandred był mistrzem miecza, ale ten mężczyzna był tak dobry jak każdy, z kim Gawyn miał kiedykolwiek do czynienia. A właściwie lepszy.

Gawyn zaatakował „Kotem tańczącym na ścianie” – pięknym, zamaszystym cięciem dorównującym Demandredowi. Potem wykonał unik zwany „Tańcem języka węża”, w nadziei, że poprzedni atak uśpił czujność Demandreda i pozwoli na pchnięcie obok.

Coś pchnęło Gawyna, obalając go na ziemię. Przeturlał się i podniósł do przyklęku. Oddychał z wysiłkiem. Dzięki pierścieniom nie czuł bólu, ale prawdopodobnie miał złamane żebro.

„Głaz” – pomyślał. – „Przeniósł i sprowadził głaz, by mnie uderzyć”. Atakowanie Gawyna splotami sprawiało Demandredowi trudność z powodu cieni, ale coś odpowiednio dużego mogło trafić w cel, gdy zostało rzucone.

– Oszukujesz. – Gawyn wykrzywił twarz w szyderczym uśmieszku.

– Oszukuję? – powtórzył Demandred. – A czy mamy jakieś zasady, rycerzyku? O ile sobie przypominam, to ty próbowałeś mnie zadźgać ciosem w plecy, chowając się za zasłoną cieni.

Gawyn oddychał głęboko, trzymając się za bok. Smocza kula żelaza uderzyła gdzieś niedaleko, wybuchając z hukiem. Eksplozja rozczłonkowała kilku Sharanów, których ciała ochroniły Gawyna i Demandreda przed odłamkami. Ziemia padała w dół, jak piana z fali na pokład statku. Co najmniej jeden smok jeszcze działał.

– Nazywasz mnie mordercą – ciągnął Demandred – którym jestem. Ale jestem także twoim zbawcą, czy ci się to podoba, czy nie.

– Jesteś szalony.

– Bynajmniej. – Demandred obszedł go dookoła, rozcinając powietrze sztychami ostrza. – Mężczyzna, za którym podążasz, Lews Therin Telamon, to on jest szalony. Sądzi, że pokona Wielkiego Pana. Nie pokona. To prosty fakt.

– Chcesz, żebyśmy dołączyli do Cienia?

– Tak. – Oczy Demandreda były zimne. – Jeśli zabiję Lewsa Therina, w nagrodę otrzymam prawo urządzenia świata po swojemu. Wielkiemu Panu nie zależy na rządach. Jedynym sposobem uratowania tego świata jest zniszczenie go i danie schronienia jego ludziom. Czy nie to właśnie chce zrobić twój Smok, jak twierdzi?

– Czemu ciągle nazywasz go moim Smokiem? – Gawyn splunął krwią. Pierścienie… pchały go do akcji. Kończyny pulsowały siłą i energią. „Walcz! Zabij!”

– Podążasz za nim – powiedział Demandred.

– Nie!

– Kłamstwa – stwierdził Demandred. – Albo może ciebie też oszukano. Wiem, że Lews Therin dowodzi tą armią. Z początku nie byłem pewien, ale teraz jestem. Wystarczy splot wokół ciebie, ale mam i lepszy dowód. Żaden śmiertelnik nie posiada umiejętności, które dziś się tu objawiły; mam do czynienia z prawdziwym mistrzem walki. Może Lews Therin nosi Maskę Zwierciadeł, a może dowodzi, wysyłając rozkazy do tego Cauthona poprzez Jedyną Moc. Nie istotne. Tak czy tak, widzę prawdę. Dziś zagram z Lewsem Therinem w kości. Zawsze byłem lepszym generałem. Dowiodę tego tu i teraz. Mógłbyś to przekazać Therinowi, ale nie pożyjesz wystarczająco długo, rycerzyku. Przygotuj się. – Demandred uniósł miecz.