Gawyn wstał, rzucił sztylet i oburącz podniósł swój. Demandred szedł ku niemu ostrożnie, wykonując ostrzem nieznane Gawynowi sztychy. Mógłby je sparować, ale mimo tego, że był szybszy, Demandred za każdym razem bez wysiłku blokował Gawyna, odbijając jego miecz w bok.
Nie uderzył. Ledwo się poruszał, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, dzierżąc miecz w obu dłoniach, odbijając wszystkie ataki. Gawyn rzucił się na niego. „Gołębica podrywa się do lotu”, „Opadający liść”, „Pieszczota leoparda”. Gawyn warknął przez zaciśnięte zęby. Pierścienie powinny wystarczyć. Dlaczego jednak tak nie było?
Odstąpił i uchylił się w tył, unikając kolejnego głazu lecącego w jego stronę. Minął go o kilka cali. „Dzięki Światłości za te pierścienie” – pomyślał.
– Dobrze walczysz jak na ten Wiek – stwierdził Demandred. – Ale nadal dzierżysz swój miecz, człeczyno.
– A co innego miałbym robić?
– Sam stań się ostrzem – odparł Demandred, jakby zdziwiony, że Gawyn pyta.
Gawyn zawarczał i znów rzucił się na Demandreda. Był szybszy. Demandred nie atakował, bronił się, ale nie cofał. Stał w miejscu, parując wszystkie ciosy.
Demandred zamknął oczy. Gawyn uśmiechnął się i zaufał „Ostatniemu ciosowi czarnej lancy”.
Miecz Demandreda stał się niewyraźną plamą.
Coś uderzyło Gawyna. Odetchnął gwałtownie, zatrzymał się, zachwiał i upadł na kolana, patrząc na dziurę w brzuchu. To Demandred uderzył w jego kolczugę i przebił ją. Wyciągnął miecz płynnym ruchem.
„Dlaczego… dlaczego nic nie czuję?”
– Jeśli przeżyjesz i zobaczysz się z Lewsem Therinem – rzekł Demandred – powiedz mu, że z niecierpliwością go oczekuję. Nas dwóch i nasze miecze. Poprawiłem swój styl od naszego ostatniego spotkania.
Demandred zawinął mieczem, chwytając go w zagłębienie między kciukiem a palcem wskazującym. Przeciągnął ostrzem po palcach i strząsnął krew na ziemię.
Wsunął miecz do pochwy. Potrząsnął głową i wysłał kulę ognia w kierunku wciąż zionącego smoka, który zamilkł.
Zapadła cisza. Demandred zrobił kilka kroków skrajem stromego zbocza twarzą do rzeki. Jego sharańskie straże ustawiły się w szyku obok niego. Gawyn oszołomiony padł na ziemię. Życie wypływało zeń na spaloną trawę; próbował zatamować krew drżącymi palcami.
Jakoś udało mu się uklęknąć. Musiał wrócić do Egwene. Zaczął pełznąć. Krew cieknąca z rany mieszała się z ziemią, oczy zalewał zimny pot. Dwadzieścia kroków dalej dostrzegł kilka koni uwiązanych do palików i skubiących poczerniałe kępki trawy. Po kilku minutach heroicznych zmagań, które prawie zupełnie pozbawiły go sił, wdrapał się na grzbiet pierwszego konia z brzegu, odwiązał go i zgarbiony, trzymający się grzywy jedną ręką, włożył resztkę energii w kopnięcie zwierzęcia w żebra.
– Pani – zwrócił się Mandevwin do Faile – znam tych dwóch od lat! Mają na sumieniu kilka grzeszków; nikt nie przychodzi do Legionu bez takich historii. Ale, Światłości zachowaj, nie są Sprzymierzeńcami Czarnego!
Faile w milczeniu spożywała południowy posiłek, słuchając protestów Mandevwina z całą cierpliwością, na jaką było ją stać. Żałowała, że nie ma przy niej Perrina, który dostarczyłby dobrego argumentu. Czuła, że za chwilę się załamie.
Byli blisko Thakan’dar, straszliwie blisko. Przez czarne niebo śmigały huczące błyskawice i całymi dniami już nie widzieli żadnego żywego stworzenia, niebezpiecznego czy nie. Nie widzieli także Vanina i Harnana, choć Faile co noc wystawiała podwójne straże. Sługi Czarnego nie poddawały się.
Teraz nosiła Róg w dużej torbie przywiązanej do pasa. Inni wiedzieli o tym i byli rozdarci między dumą z obowiązku a grozą świadomości, jak ważne jest to, co robią. Przynajmniej dzieliła z nimi te uczucia.
– Pani – kontynuował Mandevwin, klękając. – Vanin jest gdzieś niedaleko stąd. To bardzo utalentowany tropiciel, najlepszy w Legionie. Nie zobaczymy go, jeśli sam tego nie zechce, ale przysięgnę, że podąża za nami. Gdzie indziej miałby pójść? Może jeśli go zawołam i poproszę, by opowiedział swą historię, sprawa będzie rozwiązana.
– Zastanowię się nad tym, Mandevwin – odparła Faile.
Skinął głową. Ten jednooki mężczyzna był dobrym dowódcą, ale chyba cegła miała więcej wyobraźni. Nieskomplikowani ludzie jak on zakładali, że wszyscy mają proste motywacje i nie potrafił sobie uzmysłowić, że ktoś taki jak Vanin czy Harnan mógłby tak długo pomagać Legionowi – wypełniając rozkazy, bez wątpienia, by uniknąć podejrzeń – by w końcu zrobić coś tak okropnego.
Teraz przynajmniej wiedziała, że nie martwiła się bez powodu. Wyraz czystej paniki w oczach Vanina, kiedy został złapany, w zupełności to potwierdzał, gdyby nie wystarczyło schwytanie go z Rogiem w rękach. Nie spodziewała się dwóch Sprzymierzeńców Czarnego, przechytrzyli ją w złodziejstwie. Jednakże sami zlekceważyli niebezpieczeństwa Ugoru. Nie chciała myśleć, co by się wydarzyło, gdyby nie przyciągnęli uwagi niedźwiedziowatej istoty. Faile siedziałaby w namiocie, czekając na przybycie złodziei, którzy już by zniknęli, zabierając ze sobą jeden z najcenniejszych artefaktów na świecie.
Niebo zagrzmiało. W oddali widniał ciemny Shayol Ghul, wznosząc się nad doliną Thakan’dar w łańcuchu niższych gór. Zrobiło się chłodno, niemal zimno. Wejście na ten szczyt będzie trudne – ale, tak czy inaczej, zaniesie ten Róg siłom Światła do Ostatniej Bitwy. Oparła palce na sakiewce przy boku, czując metal spoczywający w środku.
Niedaleko Olver pędził po pozbawionych życia szarych skałach Spustoszonych Ziem ze sztyletem u pasa na wzór miecza. Może nie powinna była go sprowadzać. Z drugiej strony, chłopcy w jego wieku w Ziemiach Granicznych uczyli się, jak dostarczać wiadomości i zapasy do obleganych fortów. Nie dołączyliby do walczących grup czy zostali wysłani na posterunek, jeśli nie mieliby co najmniej dwunastu lat, ale trening zaczynał się dużo wcześniej.
– Pani?
Faile przyjrzała się podchodzącym Selande i Arreli. Kiedy Vanin się zdemaskował, wyznaczyła Selande na przywódczynię zwiadowców. Nieduża, blada kobieta mniej wyglądała na Aiela niż wielu innych w Cha Faile. Ale taka postawa była pomocna.
– Tak?
– Coś się porusza, pani – powiedziała cicho Selande.
– Co? – Faile wstała. – Co takiego?
– Rodzaj karawany.
– W Spustoszonych Ziemiach? – zdziwiła się Faile. – Pokaż.
To nie była zwykła karawana. Za nią rozciągała się wioska. Faile widziała ją w zwierciadle, choć tylko w formie ciemnej smugi, tam gdzie były zabudowania. Leżała u podnóża wzgórz przy Thakan’dar. Wioska. Światłości!
Faile zniżyła lustro, by przyjrzeć się karawanie pełznącej przez martwy pejzaż ku stacji zaopatrzeniowej znajdującej się w sporej odległości od wioski.
– Robią to, co my – wyszeptała.
– Co takiego, pani? – Arrela leżała na brzuchu przy Faile. Po drugiej stronie Mandevwin patrzył przez swoje lustro.
– To centralny punkt zaopatrzeniowy – wyjaśniła Faile, zerkając na stosy pudeł i pęki strzał. – Pomiot Cienia nie może przedostać się przez bramy, ale ich zapasy mogą. Nie musieli dźwigać zapasowych strzał i broni podczas inwazji. Są gromadzone tutaj i wysyłane w miejsce walki w razie potrzeby.
W rzeczy samej – świetlista wstęga w dole zapowiadała otwarcie przejścia. Szedł przez nią długi rząd ubrudzonych mężczyzn z plecakami, za którymi tuziny innych ciągnęły niewielkie wózki.