Выбрать главу

Aielowie robili to, co im wychodziło najlepiej: zabijali. Tak długo jak te wojska mogły utrzymać dojście do Randa al’Thora, może to by wystarczyło. Może…

Coś go uderzyło. Bez tchu padł na kolana. Spojrzał w górę i zobaczył piękną postać wyłaniającą się z burzy. Miała wspaniałe oczy, choć każde patrzyło niezależnie od drugiego; nigdy przedtem nie uświadamiał sobie, jak strasznie zrównoważone są oczy normalnego człowieka. Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. I wszystkie inne kobiety miały za dużo włosów na głowie. Ta łysiejąca istota była o wiele cudowniejsza.

Zbliżyła się, wspaniała, zdumiewająca. Dotknęła jego podbródka, jako że klęczał na ziemi, palcami miękkimi jak chmury.

– Tak, nadasz się – stwierdziła. – Chodź, kochasiu. Dołącz do pozostałych.

Wskazała na towarzyszącą jej grupę. Kilka Mądrych, para Aes Sedai, mężczyzna z włócznią. Rhuarc warknął. Czy ten człowiek będzie próbował zdobyć względy jego ukochanej? Zabiłby go za to. Zabiłby…

Jego pani zachichotała.

– A Moridin uważa, że ta twarz to kara. Cóż, tobie wszystko jedno, jaką mam twarz, prawda, kochasiu? – Jej głos stał się cichszy i zarazem bardziej szorstki. – Kiedy skończę, wszystkim będzie wszystko jedno. Sam Moridin będzie wychwalał moją urodę, bo będzie patrzył oczami, które mu dam. Tak jak ty, kochasiu. Tak jak ty.

Poklepała Rhuarca. Dołączył do jej grupy i ruszył doliną, opuszczając tych, których zwał braćmi.

Rand postąpił do przodu. Przed nim z pasm światła formowała się droga. Wkroczył na jasny, czysty bruk i przeszedł z nicości w majestat.

Droga była tak szeroka, że mogło się na niej naraz minąć sześć wozów, ale nie blokowały jej żadne pojazdy. Tylko ludzie. Ożywieni, w kolorowych strojach, rozmawiający, wołający do siebie, chętni do działania. Pustkę wypełniały dźwięki – odgłosy życia.

Rand odwrócił się, patrząc na wyrastające wokół niego budynki. Wysokie domy z kolumnami na froncie okalały przejazd. Wysmukłe, stały ciasno obok siebie zwrócone ku drodze. Za budynkami widniały kopuły i inne cudowne konstrukcje prężące się ku niebu.

Nigdy w życiu nie widział podobnego miasta, choć była to robota Ogirów. Częściowo. W pobliżu robotnicy naprawiali kamienną fasadę, która pękła podczas burzy. Ogirowie z grubymi palcami ryczeli tubalnym śmiechem, pracując u boku ludzi. Gdy przybyli do Dwu Rzek, by odpłacić Randowi za jego poświęcenie, budując pomnik, miejskie władze rozsądnie poprosiły, by zamiast tego pomogli ulepszyć miasto.

Od lat Ogirowie i mieszkańcy Dwu Rzek pracowali razem – tak blisko, że teraz rzemieślnicy z Dwu Rzek byli poszukiwani na całym świecie. Rand ruszył drogą, mijając ludzi wszelkich narodowości. Domani w powiewnych, kolorowych, prześwitujących strojach. Tairenian – różnice między ludem a szlachtą zmniejszały się z każdym dniem – w luźnych ubraniach z charakterystycznymi pasami na rękawach koszul. Seanchanie w egzotycznych jedwabiach. Mieszkańcy Ziem Granicznych zadzierający nosa. Nawet paru Sharanów.

Wszyscy przybyli do Pola Emonda. Miasto w niewielkim stopniu kojarzyło się teraz ze swoją nazwą, ale ślady pozostały. Krajobraz obfitował w więcej drzew i terenów zielonych, niż znalazłoby się w innych dużych miastach, jak Caemlyn czy Łza. W Dwu Rzekach rzemieślnicy byli otaczani szacunkiem. A strzelcy stamtąd byli najznakomitsi na świecie. Elitarna grupa mężczyzn z Dwu Rzek, uzbrojona w nowe strzelające kije zwane strzelbami, brała udział wraz z Aielami w ich kampaniach pokojowych w Sharze. Było to jedyne miejsce na świecie, w którym toczyła się wojna. Och, oczywiście, tu i tam zdarzały się sprzeczki. Konflikt między Murandy a Łzą pięć lat temu niemal doprowadził do wybuchu prawdziwej wojny, pierwszej w tym wieku od czasu Ostatniej Bitwy.

Rand uśmiechał się, mijając ludzi i słysząc z dumą radość w ich głosach. „Konflikt” w Murandy wydawał się ostry jak na standardy Czwartego Wieku, ale tak naprawdę był niczym. Jakiś szlachcic w złym humorze wystrzelił do patrolu Aielów. Trzech rannych, nikt nie został zabity – i to była najpoważniejsza walka od lat poza kampaniami w Sharze.

Słońce przedarło się przez cienką warstwę chmur, zalewając drogę światłem. Rand dotarł wreszcie do rynku, który kiedyś był terenem zielonym Pola Emonda. Cóż sądzić o Drodze Kamieniołomu, teraz wystarczająco szerokiej, by mogło nią maszerować wojsko? Obszedł masywną fontannę na środku, pomnik poległych w Ostatniej Bitwie, dzieło Ogirów.

Wśród rzeźb w jej centrum ujrzał znajome twarze i odwrócił się.

„Jeszcze nie koniec” – pomyślał. – „To jeszcze nie jest prawdziwe”. Zbudował tę rzeczywistość z pasm tego, co być mogło, z lustrzanych odbić obecnego świata. To nie była forma ostateczna.

Po raz pierwszy, odkąd wkroczył we własną wizję, jego pewność siebie zachwiała się. Wiedział, że Ostatnia Bitwa nie zakończyła się przegraną. Ale ludzie ginęli. Czy pomyślał o tym, by zatrzymać śmierć i ból?

„To powinna być moja walka” – pomyślał. – „Oni nie powinni umierać”. Czy jego poświęcenie nie wystarczyło? Zadawał sobie to pytanie wciąż na nowo.

Wizja zadrżała, kamienie pod jego stopami brzęknęły, budynki zadygotały i zachwiały się. Ludzie zamarli w miejscu, dźwięki umilkły. W wąskiej bocznej uliczce ujrzał ciemność w postaci punkcika, który rósł i obejmował wszystko w pobliżu, wsysając to. Powoli rosnąc, powiększył się do rozmiarów domu.

TWÓJ SEN JEST SŁABY, PRZECIWNIKU.

Rand wzmocnił wolę i drżenie ustało. Zatrzymani w miejscu ludzie podjęli swoje czynności – przechadzanie się i uspokajające pogawędki. Wzdłuż drogi powiał lekki wietrzyk, szeleszcząc chorągwiami na słupach, oznajmiającymi święto.

– Dopilnuję, by to się stało – zwrócił się Rand do ciemności. – To twoja klęska. Szczęście, wzrost, miłość…

CI LUDZIE NALEŻĄ TERAZ DO MNIE. ZABIORĘ ICH.

– Jesteś ciemnością – powiedział Rand głośno. – Ciemność nie jest w stanie odepchnąć Światłości. Istnieje tylko, gdy Światłość zawodzi, gdy ucieka. Ja nie zawiodę i nie ucieknę. Nie wygrasz, jak długo stoję na twej drodze, Shai’tan.

ZOBACZYMY.

Rand odwrócił się od ciemności i z uporem ruszył dalej dookoła fontanny. Po drugiej stronie placu wielkie białe schody prowadziły do trzypiętrowego budynku, skonstruowanego z niezwykłym kunsztem, ozdobionego płaskorzeźbami i pokrytego lśniącym miedzianym dachem. Na budynku łopotały flagi. Sto lat. Sto lat życia, sto lat pokoju.

Rysy kobiety stojącej u szczytu schodów były mu znajome. Trochę krwi Saldaean, ale również ciemne loki typowe dla Dwu Rzek. Pani Adora, wnuczka Perrina i burmistrz Pola Emonda. Rand wszedł po schodach, podczas gdy wygłaszała mowę upamiętniającą; nikt go nie zauważył. Zrobił to celowo. Prześliznął się za nią jak Szary Człowiek, gdy ogłaszała dzień świętowania i wszedł do budynku.

Nie mieściły się w nim gabinety rządowe, choć front mógł sprawiać takie wrażenie. Tu było coś znacznie ważniejszego.

Szkoła.

Olbrzymie korytarze po prawej obwieszone były obrazami i zdobieniami mogącymi rywalizować z każdym pałacem – ale te przedstawiały wielkich nauczycieli i opowiadaczy historii z przeszłości, od Anli po Thoma Merrilina. Rand ruszył tym korytarzem, zaglądając do sal, do których każdy mógł przyjść zdobywać wiedzę, od najbiedniejszego chłopa po dzieci burmistrza. Budynek musiał być ogromny, by pomieścić wszystkich, którzy pragnęli się tu uczyć.

TWÓJ RAJ JEST SKAŻONY, PRZECIWNIKU.

Ciemność zawisła w lustrze po prawej stronie Randa. Zwierciadło nie odbijało korytarza, lecz JEGO obecność.

MYŚLISZ, ŻE MOŻESZ WYELIMINOWAĆ CIERPIENIE? NAWET JEŚLI ZWYCIĘŻYSZ, NIE UDA CI SIĘ TO. LUDZIE WCIĄŻ SĄ MORDOWANI NOCAMI. DZIECI CHODZĄ GŁODNE MIMO WYSIŁKÓW TWOICH POPLECZNIKÓW. BOGACI WYKORZYSTUJĄ I KORUMPUJĄ, TYLKO ROBIĄ TO PO CICHU.