Rand obrócił się, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się stało.
– Panie, chyba powinnam cię znać – powiedziała kobieta. – Masz piękny strój, choć trochę niemodny. Do jakiej należysz frakcji?
– Frakcji? – Rand obejrzał się za siebie.
– A gdzie są twoi przyboczni? – zapytała. – Człowiek tak bogaty jak ty musi ich mieć.
Rand spojrzał jej w oczy, a następnie odskoczył, gdyż znów sięgnęła po broń. Skrył się za rogiem. To jej spojrzenie… Zupełny brak ludzkiej sympatii czy troski. Zabiłaby go bez namysłu. Znał to.
Zauważyli go ludzie na ulicy. Trącali się łokciami, wskazując na niego. Ktoś mijany zawołał:
– Z jakiej jesteś frakcji? – Inni podążyli za nim.
Rand skręcił za następny róg ulicy. Jedyna Moc. Czy ośmieli się jej użyć? Nie wiedział, co się dzieje na tym świecie. Jak poprzednio, miał kłopoty z oddzieleniem siebie od wizji. Wiedział, że nie była ona całkiem rzeczywista, ale nie mógł przestać wierzyć w to, że jest jej częścią.
Nie zaryzykował użycia Jedynej Mocy i na razie zaufał własnym nogom. Nie znał zbyt dobrze Caemlyn, ale pamiętał tę okolicę. Jeśli dojdzie do końca tej ulicy i skręci…
Tam! Zobaczył przed sobą znajomy budynek z godłem nad wejściem przedstawiającym mężczyznę klęczącego przed kobietą o złotorudych włosach. „Błogosławieństwo Królowej”.
Dotarł do drzwi, gdy ścigający wysypali się zza rogu. Zatrzymali się, kiedy podszedł do drzwi, mijając jakiegoś stojącego z boku brutala. Nowy odźwierny? Nie znał go. Czy Basel Gill nadal jest właścicielem tej gospody, czy też przeszła w inne ręce?
Rand wpadł z bijącym sercem do wielkiej świetlicy. Kilku ludzi piastujących kufle popołudniowego piwa podniosło na niego wzrok. Miał szczęście. Basel Gill stał za barem, przecierając kubek.
– Mistrzu Gill!
Tęgi mężczyzna obrócił się, marszcząc brwi.
– Czy ja cię znam? – Zmierzył Randa wzrokiem. – Panie mój.
– To ja, Rand!
Gill przechylił głowę, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Ach, to ty. Zapomniałem o tobie. Twój przyjaciel nie przyszedł z tobą? Ten z mroczną miną?
Tutejsi ludzie nie rozpoznawali zatem Randa jako Smoka Odrodzonego. Co im zrobił Czarny?
– Muszę z tobą pomówić, Mistrzu Gill – powiedział, zmierzając ku małej jadalni.
– O co chodzi, chłopcze? – zapytał Gill, idąc za nim. – Masz jakiś kłopot? Znowu?
Rand zamknął za nimi drzwi.
– W jakim jesteśmy Wieku?
– W Czwartym, oczywiście.
– Więc Ostatnia Bitwa już się odbyła?
– Tak, i wygraliśmy ją. – Gill spojrzał na Randa, mrużąc oczy. – Czy ty się dobrze czujesz, synu? Jak możesz tego nie wiedzieć?
– Parę lat spędziłem w lasach. Obawiałem się tego, co nastąpi.
– Ach tak. Zatem nie wiesz nic o frakcjach?
– Nie.
– Na Światłość, synu! Masz spory kłopot. Załatwię ci symbol jakiejś frakcji. To pilne.
– Otworzył drzwi i wybiegł.
Rand z niezadowoleniem zauważył, że komnata była pusta, nie licząc kominka.
– Co im zrobiłeś? – zapytał.
POZWOLIŁEM IM MYŚLEĆ, ŻE WYGRALI.
– Dlaczego?
WIELU MOICH ZWOLENNIKÓW NIE ROZUMIE TYRANII.
– Co to ma wspólnego z… – Rand urwał, gdyż wrócił Gill. Nie przyniósł żadnego symbolu frakcji, cokolwiek to oznaczało. Zamiast tego przyprowadził trzech strażników o tęgich karkach. Wskazał im Randa.
– Gill… – powiedział Rand, cofając się i sięgając do Źródła. – Co robisz?
– Cóż, myślę, że twój płaszcz można dobrze sprzedać – odrzekł tamten. Nie wydawał się ani trochę skruszony.
– Więc mnie obrabujesz?
– Cóż, tak. – Gill wydawał się zmieszany. – Dlaczego nie miałbym tego zrobić?
Zbiry wkroczyły do komnaty, patrząc na Randa uważnie. Trzymali pałki.
– Bo prawo tego zabrania – odparł Rand.
– Dlaczego prawo miałoby zabraniać rabunku? – zapytał Gill, kręcąc głową. – Co z ciebie za człowiek, że tak myślisz? Jeżeli ktoś nie może obronić tego, co ma, dlaczego miałby to mieć? Jeżeli ktoś nie może obronić swego życia, co mu po nim?
Gill dał znak swoim trzem ludziom. Rand związał ich więzami Powietrza.
– Zabrałeś im sumienia, czyż nie? – zapytał cicho.
Gill wytrzeszczył oczy na widok użycia Jedynej Mocy. Spróbował uciec. Rand pochwycił i jego więzami Powietrza.
LUDZIE, KTÓRZY MYŚLĄ, ŻE SĄ UCIŚNIENI, BĘDĄ PEWNEGO DNIA WALCZYĆ. ODBIORĘ IM NIE ICH WOLĘ OPORU, ALE SAMĄ MYŚL, ŻE COŚ JEST NIE W PORZĄDKU.
– Więc pozbawiłeś ich litości? – zadał pytanie Rand, patrząc w oczy Gilla. Tamten wydawał się przerażony, że Rand może go zabić, tak samo jak trójkę zbirów. Ani śladu żalu.
LITOŚĆ NIE JEST POTRZEBNA.
Rand poczuł śmiertelny chłód.
– To całkiem inny świat od tego, który mi pokazałeś przedtem.
TO, CO POKAZAŁEM CI PRZEDTEM, JEST TYM, CZEGO LUDZIE SIĘ SPODZIEWAJĄ. TU JEST ZŁO, O KTÓRYM MYŚLĄ, ŻE JE ZWALCZĄ. JA JEDNAK STWORZĘ ŚWIAT, W KTÓRYM NIE MA DOBRA ANI ZŁA. JESTEM TYLKO JA.
– Czy twoi słudzy wiedzą? – wyszeptał Rand. – Ci, których nazywasz Wybranymi. Oni myślą, że walczą, żeby zostać władcami i rządcami świata, który jest ich dziełem. Zamiast tego dasz im ten sam świat, tylko bez Światłości.
JESTEM TYLKO JA.
Nie ma Światłości. Nie ma miłości między ludźmi. Zgroza zapadła w głąb Randa i wstrząsnęła nim. To była jedna z możliwości, które Czarny mógł wybrać, gdyby wygrał. To nie oznaczało, że wygra ani że to się musi zdarzyć, ale… Światłości, to było straszne. Znacznie straszniejsze niż świat niewolników, znacznie straszniejsze niż czarny kraj o zrujnowanym krajobrazie.
To była prawdziwa zgroza. To była pełnia zepsucia świata, odbierania mu wszystkiego co piękne. Pozostawały tylko skorupy, ładne, ale jednak skorupy.
Rand wolałby przeżyć tysiąc lat tortur, zachowując zdolność czynienia dobra, niż chwilę w tym świecie bez Światłości.
Zwrócił się, pełen wściekłości, przeciw czerni. Pochłonęła całą odległą ścianę i wciąż rosła.
– Popełniasz błąd, Shai’tan! – krzyknął w tamtą nicość. – Myślisz, że wpadnę w desperację? Myślisz, że złamiesz moją wolę? To się nie zdarzy, przysięgam. To mnie zmusza do walki!
Coś zagrzmiało wewnątrz Czarnego. Rand krzyknął, wypychając się siłą woli na zewnątrz i roztrzaskując ten mroczny świat kłamstw i ludzi, którzy zabijali bez współczucia. Rozsypał się on na osobne wątki. Rand znów znalazł się w miejscu poza czasem, a Wzór pulsował wokół niego.
– Pokaż mi swoje prawdziwe serce – zażądał od nicości, kiedy pochwycił te wątki – a ja ci pokażę swoje, Shai’tanie. Jest jakieś przeciwieństwo do świata bez Światłości, a ty je chcesz utworzyć.
– Świat bez Cienia.
Mat odszedł, tłumiąc gniew. Tuon wydawała się naprawdę zła na niego. Światłości! Mogła wrócić, kiedy jej potrzebował, czyż nie?
– Mat? – zapytała Min, idąc śpiesznie obok niego.
– Idź z nią – powiedział. – Miej na nią oko, Min.
– Ale…
– Ona nie potrzebuje ochrony. Jest silna. Potrzebuje jednak, by ktoś ją pilnował. Ona mnie martwi, Min. Tak czy owak, muszę wygrać tę przeklętą wojnę. Nie mogę tego zrobić i iść z nią. Czy zatem popilnujesz jej? Proszę.
Min zwolniła kroku, a potem objęła go niespodziewanym uściskiem.
– Szczęścia, Matrimie Cauthonie.
– Szczęścia, Min Farshaw – odpowiedział. Pozwolił jej odejść, a następnie zarzucił na ramiona swój ashandarei. Seanchanie zaczęli opuszczać Wzgórza Dashar, ciągnąc ku Erinin przed całkowitym opuszczeniem Pola Merriloru. Demandred pozwolił im odejść – byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił. Krew i krwawe popioły, w co się Mat wplątał? Dopiero co odesłał czwartą część swoich oddziałów.