„Oni wrócą” – pomyślał. Jeśli jego ryzykowny plan się sprawdzi. Jeśli kości upadną tak, jak trzeba.
Tyle że ta bitwa nie była grą w kości. Było w niej zbyt wiele subtelności. To była raczej gra w karty. Mat zwykle wygrywał w karty. Zwykle.
Na prawo od niego grupa ludzi w czarnych zbrojach Seanchan maszerowała ku polu bitwy.
– Hej, Karede! – krzyknął Mat.
Rosły człowiek posłał mu posępne spojrzenie. Mat zrozumiał nagle, co czuje sztaba metalu, kiedy Perrin patrzy na nią, unosząc młot. Karede podjechał do niego i chociaż najwyraźniej starał się zachować spokój, Mat miał uczucie, jakby zanosiło się na uderzenie pioruna.
– Dziękuję ci – powiedział sztywno Karede – za pomoc w obronie naszej Imperatorowej, oby żyła wiecznie.
– Myślisz, że powinienem trzymać ją w bezpiecznym miejscu – rzekł Mat. – Nie na miejscu dowodzenia.
– Moja pozycja nie pozwala mi podawać w wątpliwość twoich słów, o Wielki – odrzekł Karede.
– Ty nie podajesz w wątpliwość moich słów. Ty chcesz mi wbić szpilkę. To zupełnie co innego.
Karede odetchnął głęboko.
– Wybacz mi, o Wielki – powiedział, odwracając się do odejścia. – Muszę zebrać swoich i zginąć.
– Nie sądzę – rzekł Mat. – Pójdziecie ze mną.
Karede zwrócił się ku niemu.
– Ceszrzowa, oby żyła wiecznie, rozkazała…
– …iść na linę frontu – dokończył Mat. – Świetnie. A gdzie, do cholery, myślisz, że ja jadę?
– Jedziesz na bitwę?
– Myślałem raczej o przejażdżce. – Mat pokręcił głową. – Muszę wiedzieć, o co chodzi Demandredowi… Jadę tam i byłoby miło mieć twoich chłopców, kiedy już wpadniemy na Trolloki. Idziesz?
Karede nie odpowiedział.
– Posłuchaj, co masz do wyboru? Pojechać tam i zginąć bez żadnego celu? Czy spróbować utrzymać mnie przy życiu dla waszej Imperatorowej? Jestem prawie pewny, że ona jest mi oddana. Trudno pojąć tę Tuon.
– Nie nazywaj jej tym imieniem – rzekł Karede.
– Będę ją nazywał, jak zechcę.
– Nie, jeśli mamy iść z tobą. Jeśli mam jechać z tobą, Książę Kruków, nie chcę, by moi ludzie usłyszeli to z twoich ust. To byłby zły omen.
– Zgoda. Wróćmy w zamęt, by zobaczyć, co można zrobić. W imię Fortuony.
Tam uniósł miecz, jakby zaczynał pojedynek, nie znalazł jednak godnych przeciwników. Były tylko chrząkające i wyjące dzikie Trolloki, odciągnięte od obleganych przez nich Białych Płaszczy w bitwie przy ruinach.
Trolloki zwróciły się przeciw ludziom z Dwu Rzek. Tam, trzymający wierzchołek klina, wszedł w „Trzcinę na wietrze”. Nie zamierzał robić ani kroku wstecz. Chwiał się w jedną i w drugą stronę, ale trzymał się pewnie, gdy przełamał linię stworów, tnąc je mieczem szybkimi ruchami.
Ludzie z Dwu Rzek pchali się naprzód, niczym cierń w stopie Czarnego i jeżyna w jego dłoni. W chaosie, który z tego wynikał, krzyczeli i klęli, i walczyli, by rozepchnąć Trolloki.
Wkrótce jednak skupili się na utrzymaniu terenu. Trolloki znów napływały, otaczając ludzi. Szyk klinowy, zwykle używany w natarciu, dobrze się sprawdzał i teraz. Bestie przesuwały się wzdłuż boków klina, rażone ciosami toporów, mieczy i włóczni ludzi z Dwu Rzek.
Tam pozwolił chłopcom na szkolenie, kierując nimi. Wolałby być w środku klina, dodając im otuchy, jak teraz robił to Dannil, ale był jednym z niewielu, którzy mieli jakieś doświadczenie bojowe, a szyk klinowy wymagał jednego stałego punktu.
Był więc tym stałym punktem. Spokojny wewnątrz pustej przestrzeni pozwalał Trollokom rozbijać się o niego. Przechodził od „Rosy spadającej z gałęzi”, przez „Pączki jabłoni na wietrze”, do „Kamieni wpadających w staw” – wszystkie postawy stabilizujące go w jednej pozycji w walce z wieloma przeciwnikami.
Mimo praktyki paru ostatnich miesięcy Tam nie był już tak silny jak w młodości. Na szczęście trzcina nie potrzebuje siły. Nie ćwiczył już tak jak kiedyś, ale trzcina nie musi ćwiczyć, by się uginać przed wiatrem.
Ona to po prostu robi.
Lata dorastania, lata życia, doprowadziły Tama do zrozumienia pustki. Rozumiał ją teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lata nauczania Randa odpowiedzialności, lata życia bez Kari, słuchania podmuchów wiatru i szelestu liści…
Tam al’Thor stał się pustką. Sprowadził ją do Trolloków, pokazał im ją i posłał ich w jej głębię.
Tam tańczył wokół Trolloka o koźlim pysku i cięciem z boku przeciął bestii nogę w kostce. Potknęła się, a Tam obrócił się, pozostawiając ją ludziom z tyłu. Machnął ociekającym krwią mieczem i prysnął czarnymi kroplami w oczy nacierającego Trolloka o rysach jak ze złego snu. Tamten zawył oślepiony, a Tam prostym natarciem zbrojnej ręki rozciął mu brzuch pod napierśnikiem. Drugi Trollok zwalił się przed trzecim, który opuścił topór, mierząc w Tama, ale ugodził nim swego współplemieńca.
Każdy krok był częścią tańca, a Tam zapraszał Trolloki do przyłączenia się do niego. Walczył tak kiedyś tylko raz, dawno temu, ale pamięć była czymś, czego pustka nie odbierała. Nie myślał o niczym. Jeśli wiedział, że robił to już przedtem, to dzięki echom zapisanym w jego ruchach i dzięki wspomnieniu, które zdawało się przenikać jego mięśnie.
Pchnął sztychem w szyję Trolloka o twarzy nieomal ludzkiej, poza nadmiarem włosów na policzkach. Tamten padł na wznak i znieruchomiał, a Tam nagle został pozbawiony przeciwników. Stanął, podniósł miecz i poczuł, że opływa go łagodny wiatr. Czarne bestie gnały w rozsypce w dół rzeki, ścigane przez jeźdźców pod chorągwiami Ziem Granicznych. Wkrótce natknęły się na ludzki mur Legionu Smoka i zostały starte przez ścigających.
Tam otarł ostrze, porzucając pustkę. Uderzyła go powaga sytuacji. Światłości! Jego ludzie zginęliby, gdyby nie przybyli ci z Ziem Granicznych…
Wsunął miecz do emaliowanej pochwy. Czerwony i złoty smok błysnęły, chwytając światło słońca. Tam zdziwił się, że było co chwytać przy powłoce chmur nad głową. Poszukał słońca i znalazł je – za chmurami – prawie na horyzoncie. Zbliżał się wieczór.
Wyglądało na to, że Trolloki przegrały bitwę przy ruinach. Osłabione zbyt długo trwającą przeprawą przez rzekę poszły w rozsypkę, gdy ludzie Lana uderzyli na nich z tyłu. Wkrótce było po wszystkim. Tam wytrzymał.
Czarny koń nadjechał truchtem. Jego jeździec, Lan Mandragoran – z chorążym i przybocznymi – przyglądał się ludziom z Dwu Rzek.
– Długo się zastanawiałem – powiedział Lan – jakiego rodzaju człowiek dostał od Randa to ostrze ze znakiem czapli. Zastanawiałem się, czy na nie zasłużył. Teraz to wiem. – Wzniósł swój miecz, salutując.
Tam obrócił się ku swoim, wyczerpanej i zakrwawionej grupie ludzi wciąż ściskających broń. Szlak ich klina widać było wyraźnie na udeptanej równinie. Dziesiątki Trolloków leżały poza linią wcięcia się klina w ich szyk. Od północy ludzie z drugiego klina podnieśli broń. Zostali odepchnięci aż pod las, ale utrzymali się tam i niektórzy z nich przeżyli. Tam nie mógł nic poradzić na to, że dziesiątki jego dzielnych ludzi zginęły.
Wyczerpani, siadali wprost na polu bitwy w otoczeniu zwłok. Niektórzy z trudem opatrywali sami siebie albo zajmowali się rannymi wciągniętymi wcześniej do środka klina.
Na południu Tam ujrzał niepokojący widok. Czy Seanchanie wycofywali się ze swego obozu u Wzgórza Dashar?
– Czy zatem wygraliśmy? – zapytał.
– Daleko nam do tego – odpowiedział Lan. – Zajęliśmy tę część rzeki, ale to była mniejsza bitwa. Demandred pchnął tu Trolloki, by nas powstrzymać przed wysłaniem wsparcia do większej bitwy przy brodzie w dole rzeki. – Zawrócił konia. – Zbierz swoich ludzi, mistrzu miecza. Ta bitwa nie skończy się o zachodzie słońca. Będziecie potrzebni w najbliższych godzinach. Tai’shar Manetheren. – Pogalopował ku ludziom z Ziem Granicznych.