Kobieta stojąca przy koniu Birgitte zasalutowała. To był wyrok śmierci!
– Birgitte, nie – rzuciła Elayne.
– Demandred uznał, że ściągniesz mu naszego Smoka Odrodzonego – powiedziała Birgitte, zawracając konia. – Nie zamierzam na to pozwolić. Haj!
Pchnęła konia do galopu, gdy błyskawica uderzyła w straż przyboczną Elayne, wyrzucając ciała w powietrze.
Elayne zagryzła zęby. Jej wojska były w niebezpieczeństwie. Groziło im przytłoczenie, otoczenie – a tymczasem Demandred raził je ogniem, błyskawicami i trzęsieniami ziemi. Tamten człowiek był tak niebezpieczny jak cała armia.
– Nie mogę odjechać – powiedziała Elayne zza pleców Birgitte.
– Możesz i odjeżdżasz – odparła szorstko, gdy ich koń galopował dalej. – Jeśli Mat zginął… Światłości spraw, żeby tak nie było… będziemy musieli założyć nowe stanowisko dowodzenia. Istnieje powód, że Demandred uderzył najpierw we Wzgórza Dashar, a potem wprost w ciebie. Stara się zniszczyć naszą strukturę dowodzenia. Twoim obowiązkiem jest objąć dowodzenie z jakiegoś miejsca bezpiecznego i ukrytego. Kiedy będziemy dość daleko, by zwiadowcy Demandreda nie mogli wyczuć twojego przenoszenia, utworzymy bramę i znów będziesz sprawowała kontrolę. Teraz jednak, Elayne, musisz zamknąć usta i pozwolić mi cię chronić.
Miała rację. Niech sczeźnie, ale miała. Elayne trzymała się Birgitte, gdy ta galopowała przez pole bitwy, a jej koń wyrywał grudy ziemi, gnając ku bezpieczniejszemu miejscu.
„Przynajmniej ułatwia mi znalezienie go” – myślał Galad, jadąc i obserwując linie ognia biegnące z pozycji nieprzyjaciela ku armii Elayne.
Wbijał pięty w boki skradzionego konia, przebijając się przez Wzniesienia ku ich wschodniemu skrajowi. Wciąż na nowo widział ciało umierającego Gawyna w swoich ramionach.
– Zmierz się ze mną, Lewsie Therinie! – Grzmot krzyku Demandreda wstrząsał ziemią. Zabrał Galadowi brata. Teraz potwór szukał siostry Galada.
To, co słuszne zawsze wydawało się Galadowi oczywiste, ale nigdy nie czuł tej słuszności tak jasno jak teraz. Te linie światła były jak wskazówki na mapie, strzałki wskazujące drogę. Sama Światłość go prowadziła. Przygotowała go, umieściła tu w tej chwili.
Przedzierał się przez tylne linie sił Sharanów do miejsca, gdzie stał Demandred, tuż ponad łożyskiem rzeki. Obserwował wojska Elayne w dole. Strzały wbijały się w ziemię wokół niego. Łucznicy strzelali, nie dbając o ryzyko trafienia swoich. Z mieczem w ręku Galad wyciągnął stopę ze strzemienia, szykując się do skoku.
Jakaś strzała uderzyła w konia. Galad zsunął się ze zwierzęcia. Wylądował twardo, poślizgnął się, by się zatrzymać i uciął rękę pobliskiemu kusznikowi. Jakiś pomrukujący przenoszący ruszył przeciw niemu, a medalion z lisią głową pochłodniał na piersi Galada.
Galad wbił swój miecz w szyję tamtego. Człowiek wrzasnął, a krew tryskała z jego szyi przy każdym uderzeniu serca. Nie wydawał się zdziwiony, gdy umierał, tylko zły. Jego wycia zwróciły uwagę innych.
– Demandred! – krzyknął Galad. – Demandredzie, wzywasz Smoka Odrodzonego! Chcesz z nim walczyć! Nie ma go tu, ale jest jego brat! Czy staniesz przeciw mnie?
Podniosły się tuziny kusz. Za plecami Galada padł jego koń, wydychając z nozdrzy krwawą pianę.
Rand al’Thor. Jego brat. Szok z powodu śmierci Gawyna przytłumił Galadowi to odkrycie. Będzie musiał się z tym w końcu uporać, jeśli przeżyje. Nadal nie wiedział, czy ma być dumny, czy się wstydzić.
Jakaś postać w dziwnej zbroi z połączonych kółek wystąpiła z szeregów Sharanów. Demandred był dumnym człowiekiem; wystarczyło spojrzeć mu w twarz, by to wiedzieć. Wyglądał właściwie jak al’Thor. Mieli o sobie podobne mniemanie.
Demandred przyjrzał się Galadowi, który stał z wyciągniętym krwawym mieczem. Umierający przenoszący drapał ziemię zakrzywionymi palcami.
– Jego brat? – zapytał Demandred.
– Syn Tigrainy, która została Panną Włóczni. Która dała życie mojemu bratu na Górze Smoka, grobowcu Lewsa Therina. Miałem dwóch braci. Zabiłeś jednego na tym polu bitwy.
– Widzę, że masz interesujący artefakt – powiedział Demandred, gdy medalion znów pochłodniał. – Na pewno nie myślisz, że on cię uchroni przed losem twego żałosnego brata? Martwego jak rozumiem.
– Walczymy, synu Cienia? Czy rozmawiamy?
Demandred wyciągnął swój miecz z czaplami na ostrzu i rękojeści.
– Może będziesz lepszym przeciwnikiem niż twój brat, człowieczku. Zirytował mnie. Lews Therin może mnie nienawidzić albo szydzić ze mnie, ale nie powinien mnie ignorować.
Galad wstąpił w krąg kuszników i przenoszących. Jeżeli wygra, i tak zginie. Ale, Światłości, pozwól mu zabrać jednego z Przeklętych ze sobą. To byłby odpowiedni koniec.
Demandred ruszył na niego i pojedynek się zaczął.
Z plecami przyciśniętymi do stalagmitu, widząc cokolwiek tylko dzięki światłu Callandora odbitemu od ścian jaskini, Nynaeve starała się uratować życie Alannie.
W Białej Wieży były takie, które drwiły z jej zaufania do zwykłych technik leczniczych. Co mogła zdziałać para rąk i nici, czego nie mogła Jedyna Moc?
Gdyby któraś z tamtych kobiet była tu zamiast Nynaeve, byłoby to końcem świata.
Warunki były okropne. Niewiele światła i żadnych narzędzi, poza tymi, które miała w sakiewce. A jednak Nynaeve szyła, używając igły i nici, które zawsze ze sobą nosiła. Zmieszała dla Alanny wywar z ziół i wciskała go w jej usta. Niewiele to dawało, ale każda odrobina mogła pomóc. Podtrzymywało to siły Alanny, pomagało znosić ból, powstrzymywało jej serce przed poddaniem się, dopóki Nynaeve pracowała.
Rana była kłopotliwa, ale miała już z takimi do czynienia. Chociaż drżała wewnętrznie, ręce miała pewne, gdy zaszywała ranę i nakłaniała kobietę do powrotu znad samej krawędzi śmierci.
Rand i Moridin nie poruszali się, wyczuwała jednak coś pulsującego od nich. Rand walczył.
– Matrimie Cauthonie, ty przeklęty głupcze. Wciąż jeszcze żyjesz?
Mat rzucił okiem na Davrama Bashere, który podjechał do niego o zmierzchu. Mat jechał wraz ze Strażą Skazańców na tyły walczących nad rzeką Andoran.
Bashere towarzyszyła jego żona i saldaeańscy przyboczni. Sądząc po śladach krwi na ich szatach, widzieli walkę z bliska.
– Tak, żyję – odrzekł Mat. – Jestem zwykle całkiem dobry w utrzymywaniu się przy życiu. Nie udało mi się tylko raz, o ile pamiętam, a to się chyba nie liczy. Co tu robisz? Czy nie jesteś…
– Spenetrowali mi mój cholerny umysł. – Bashere zachmurzył się. – Zrobili to, człowieku. Omówiliśmy to z Deirą. Nie zamierzam już dowodzić, ale dlaczego ma mnie to powstrzymać przed zabiciem paru Trolloków?
Mat skinął głową. Po upadku Tenobii ten mąż został królem Saldaei – ale dotąd odmawiał przyjęcia korony. Deprawacja jego umysłu wstrząsnęła nim. Powiedział tylko, że Saldaea walczy obok Malkieru i kazał żołnierzom wypatrywać Lana. Rozwiążą problem tronu, jeżeli przeżyją Ostatnią Bitwę.
– Co się z tobą działo? – zapytał Bashere. – Słyszałem, że dowództwo upadło.
– Seanchanie nas opuścili – potwierdził Mat.
– Krew i popioły! – wykrzyknął Bashere. – Jakby bez tego nie było wystarczająco źle. Przeklęte seanchańskie psy.
Otaczający Mata członkowie Straży Skazańców nie dali po sobie poznać, że to słyszą. Wojska Elayne utrzymywały z wysiłkiem brzeg rzeki – ale Trolloki obchodziły ich powoli w górze rzeki. Szyki Elayne trzymały się tylko dzięki zawziętości i starannemu wyszkoleniu. Każdy wielki czworobok ludzi jeżył się pikami niczym jeż kolcami.
Te formacje mogły zostać rozdzielone, gdyby Demandred wprowadził szyki klinowe między nie, jak należało. Mat użył zagonów własnej jazdy, łącznie z jazdą Andoru i Legionu Czerwonej Ręki, powstrzymując Trolloki przed rozrywaniem czworoboków albo otoczeniem wojsk Elayne.