Выбрать главу

Ich połączone siły posuwały się nocą w górę rzeki, pozostawiając za sobą walczących Andoran, Cairhienian i Aielów. „Stwórca was ochroni, przyjaciele” – pomyślał.

Przekroczyli suche koryto rzeki i zaczęli wchodzić na północno-wschodnie stoki. Na tym krańcu Wzniesień panował spokój, ale w dali widać było wyraźnie łunę wielu szeregów pochodni.

– To może być twardy orzech do zgryzienia, jeśli to są Sharani – powiedział cicho Tam, patrząc w górę ciemnego stoku.

– Wiadomość od Cauthona mówiła, że dostaniemy wsparcie – odrzekł Arganda.

– Jakie wsparcie?

– Nie wiem. On nie…

Gdzieś w pobliżu zagrzmiało i Arganda wzdrygnął się. Sądził, że większość przenoszących walczy po drugiej stronie Wzniesień, ale to nie znaczyło, że nie spotka tu żadnego. Nieznośne było uczucie, że któryś z nich może mu się przyglądać i rozważać, czy zabić go ogniem, błyskawicą, czy osunięciem się ziemi.

Przenoszący. Świat bez nich byłby po prostu lepszy. Tamten odgłos nie był jednak grzmotem. Gromada jeźdźców galopujących z pochodniami wyłoniła się z ciemności, przemierzając koryto rzeki, by dołączyć do Argandy i jego ludzi. Wymachiwali Złotym Żurawiem i chorągwiami Ziem Granicznych.

– Niech mnie pożrą przeklęte Trolloki! – wykrzyknął Arganda. – Pogranicznicy w końcu przyłączają się do nas?

Lan Mandragoran zasalutował srebrzystym mieczem i spojrzał w górę stoku.

– Tu zatem mamy walczyć?

Arganda skinął głową.

– Dobrze – powiedział cicho Lan, nie zsiadając z konia. – Właśnie dostałem wieść o wielkiej armii Sharanów ciągnącej na północny wschód przez szczyty Wzniesień. To jasne, że zamierzają po zejściu w dół obejść naszych ludzi walczących z Trollokami nad rzeką. Bylibyśmy wtedy okrążeni i na ich łasce. Wygląda na to, że musimy temu zapobiec. – Obrócił się do Tama. – Czy jesteś gotów zmiękczyć ich dla nas, łuczniku?

– Chyba damy sobie radę – odrzekł Tam.

Lan skinął głową, a potem podniósł miecz. Malkieri u jego boku uniósł wysoko w górę Złotego Żurawia. Następnie ruszyli szarżą w górę stoku. Na ich spotkanie nadchodziła ogromna nieprzyjacielska armia o szeroko rozciągniętych szeregach, rozświetlając niebo tysiącami pochodni.

Tam al’Thor kazał swoim ludziom, by stanęli w szeregu i strzelali.

– Strzelać! – wykrzyknął, posyłając ulewę strzał na Sharanów.

Potem zaczęły nadlatywać strzały w ich kierunku, kiedy odległość między dwiema armiami się zmniejszyła. Arganda liczył na to, że w ciemności łucznicy nie mogą być tak celni jak za dnia – ale to dotyczyło obu stron.

Ludzie z Dwu Rzek wysyłali ulewę śmierci, strzały tak szybkie jak nurkujące sokoły.

– Stop! – krzyknął Tam na swoich ludzi. Przestali strzelać w samą porę, by konnica Lana mogła uderzyć na osłabione szeregi Sharanów.

„Gdzie Tam nabrał bojowego doświadczenia?” – zastanawiał się Arganda, wspominając chwile, kiedy widział Tama w walce. Znał zaprawionych w boju generałów ze znacznie mniejszym wyczuciem pola walki niż ten owczarz.

Ludzie z Ziem Granicznych odstąpili, pozwalając Tamowi i jego ludziom na wystrzelenie nowych strzał. Tam zasygnalizował Argandzie.

– Idziemy! – krzyknął Arganda do swoich piechurów. – Wszystkie kompanie naprzód!

Jednoczesny atak łuczników i ciężkiej jazdy był potężny, ale dał zaledwie niewielką przewagę, bo nieprzyjaciel ustanowił obronę. Sharanie wznieśli solidny mur z tarcz i włóczni dla odparcia jezdnych i dla osłony przed łucznikami. Wtedy właśnie wkroczyła piechota.

Arganda chwycił swą buławę – ci Sharanie nosili kolczugi i pancerze ze skóry – i podniósł ją wysoko, prowadząc swoich ludzi przez Wzniesienia, aby się spotkać z Sharanami w pół drogi. Tam dowodził Białymi Płaszczami, Ghealdanami, Wilczą Gwardią Perrina i Skrzydlatą Strażą Mayene, ale wszyscy oni uważali się za jedną armię. Niecałe pół roku temu Arganda przysiągłby na grób swego ojca, że ci ludzie nigdy nie będą walczyć razem ani nie przyjdą sobie z pomocą, co zrobiła Wilcza Gwardia, gdy Białe Płaszcze zostały napadnięte.

Jakieś Trolloki zaczęły wyć i stawać obok Sharanów. Światłości! Trolloki także?

Arganda machał buławą, aż mu ramię zapłonęło z bólu, a potem zmienił rękę i nadal łamał kości, tłukł ręce i ramiona, aż spryskał sierść konia krwią.

Błyski światła wystrzeliły z przeciwległego krańca Wzniesień, ku broniącym się poniżej Andoranom. Pochłonięty walką Arganda ledwie je zauważył, ale w jego głębi coś jęknęło.

Demandred wznowił natarcie.

– Pokonałem twojego brata, Lewsie Therinie! – Głos zagrzmiał nad polem bitwy niczym uderzenie gromu. – Teraz umiera, wykrwawiając swoją śmiertelność.

Arganda zatańczył Mightym wstecz, obracając się, gdy ogromny Trollok z prawie ludzką twarzą odepchnął rannego Sharana i ryknął. Krew tryskała z ciętej rany na jego ramieniu, ale nie zwracał na to uwagi. Podniósł kiścień o krótkim łańcuchu z bijakiem wielkim niczym pniak pokryty kolcami.

Bijak łupnął w ziemię tuż obok Mighty’ego, płosząc konia. Kiedy Arganda walczył o jego opanowanie, olbrzymi Trollok postąpił naprzód i pięścią wielką jak bochen uderzył z boku w łeb Mighty’ego, powalając konia na ziemię.

– Czy nie dbasz wcale o ciało z twego rodu? – grzmiał w oddali Demandred. – Czy nie dzielisz miłości z tym, który zwał cię bratem, tym mężem w bieli?

Łeb Mighty’ego pękł niczym jajko. Koń w konwulsjach kopał nogami. Arganda wstał z trudem. Nie pamiętał skoku z padającego konia. Zrobił to instynktownie, ale odtoczył się przy tym od swoich przybocznych walczących z grupą Sharanów. Jego ludzie nacierali, powoli odpychając tamtych. Nie miał jednak czasu na patrzenie, bo Trollok już był przy nim.

Arganda podniósł buławę i spojrzał górującego nad nim stwora, który wymachiwał kiścieniem nad głową, przestępując dogorywającego konia.

Nigdy jeszcze Arganda nie czuł się tak mały.

– Tchórzu! – ryknął Demandred. – Nazywasz siebie zbawcą tego kraju? Ten tytuł należy się mnie! Stawaj! Czy mam pozabijać twoich rodaków, żeby cię wyciągnąć zza ich pleców?

Arganda nabrał tchu, a potem skoczył naprzód. Liczył, że to ostatnia rzecz, jaką mógł przewidzieć ten Trollok. I rzeczywiście, zamach kiścienia był zbyt obszerny. Arganda zadał Trollokowi solidny cios w bok, krusząc buławą kości miednicy.

Potem stwór uderzył go na odlew. Argandzie pociemniało przed oczami, a odgłosy bitwy osłabły. Wrzaski, tupot, wycie. Wrzaski i wycie, wycie i wrzaski… Nic.

Jakiś czas potem – nie wiedział jak długi – poczuł, że jest podnoszony. Czy to Trolloki? Zamrugał, mając zamiar splunąć w twarz swemu zabójcy, po to, by się przekonać, że siedzi w siodle za Lanem Mandragoran.

– Czy ja żyję? – Fala bólu w lewym boku przekonała go, że tak naprawdę jest.

– Powaliłeś wielkoluda, Ghealdaninie – powiedział Lan, spinając konia do galopu ku tylnym liniom. Inni żołnierze Ziem Granicznych jechali obok. – Trollok uderzył cię, będąc już w przedśmiertnych drgawkach. Myślałem, że nie żyjesz, ale nie mogłem po ciebie wrócić, dopóki ich nie odepchnęliśmy. Przycisnęliby nas, gdyby ta druga armia nie zaskoczyła Sharanów.

– Druga armia? – zapytał Arganda, pocierając ramię.

– Cauthon miał armię zaczajoną po północnej stronie Wzniesień. Sądząc po ich wyglądzie, to Zaprzysiężeni Smokowi i chorągiew jazdy, zapewne część Legionu Czerwonej Ręki. Gdy ty się szamotałeś z Trollokiem, spadli na lewą flankę Sharanów, którzy poszli w rozsypkę. Trochę potrwa, zanim się przegrupują.

– Światłości! – rzucił Arganda i jęknął.

Odkrył, że ma złamaną lewą rękę. Przeżył jednak. Dobre i to. Spojrzał ku pierwszym liniom, gdzie żołnierze nadal utrzymywali szyki. Wśród nich jeździła tam i z powrotem królowa Alliandre, dodając im odwagi. O Światłości! Wolałby, żeby zapragnęła posługiwać w szpitalu w Mayene.