Выбрать главу

Żadnej więcej broni. Żadnego tańca włóczni. Aielowie znów żyli w pokoju.

Szedł dalej. Bandar Eban, Ebou Dar, ziemia Seanchan, Shara. Wszystkie narody zostały przedstawione, chociaż w tych czasach ludzie nie zwracali większej uwagi na granice. Jeszcze jedna pamiątka z przeszłości. Kto by się zastanawiał, w jakim żyje narodzie albo dlaczego miałby „posiadać” ziemie? Było jej dość dla wszystkich. Rozkwit Spustoszonych Ziem otworzył przestrzeń dla nowych miast, nowych dziwów. Wiele okien, które mijał, wychodziło na miejsca, których nie znał, chociaż miło mu było zobaczyć Dwie Rzeki wyglądające tak majestatycznie, jakby znów wrócił Manetheren.

Ostatnie okno zmusiło go do zastanowienia. Wychodziło na dolinę, która była kiedyś Spustoszonymi Ziemiami. Kamienna płyta, na której dawno temu spalono ciało, spoczywała samotnie. Obrośnięta życiem: winoroślą, trawą, kwiatami. Jakiś kosmaty pająk wielkości dłoni dziecka przebiegł po kamieniach.

Grób Randa. Miejsce, gdzie spalono jego ciało po Ostatniej Bitwie. Zwlekał długą chwilę przy oknie, zanim w końcu zmusił się do pójścia dalej, opuszczenia galerii i przejścia do pałacowych ogrodów. Służący byli pomocni i nikt go nie pytał, dlaczego chce się widzieć z królową.

Przypuszczał, że kiedy ją znajdzie, będzie otoczona ludźmi. Jeśli ktoś chciałby widzieć Królową, nie może przecież żądać tego w każdej chwili? Kiedy jednak zbliżył się do niej, siedzącej pod pąkami pałacowych drzew chora, była sama.

To był świat bez problemów. Świat, gdzie ludzie łatwo rozwiązywali swoje kłopoty, świat dawania, a nie spierania się. Czego mógłby ktoś chcieć od królowej?

Elayne była równie piękna jak wtedy, kiedy się ostatnio rozstali. Nie była już w ciąży, oczywiście. Sto lat minęło od Ostatniej Bitwy. Nie postarzała się ani o dzień.

Rand zbliżył się do niej, zerkając na mur ogrodu, z którego kiedyś spadł, przewracając się, by ją spotkać po raz pierwszy. Ogrody były całkiem inne, ale tamten mur pozostał. Przetrwał zagładę Caemlyn i nadejście nowej ery.

Elayne spojrzała na niego. Oczy jej się rozszerzyły, a dłoń powędrowała do ust.

– Rand?

Skupił na niej wzrok z dłonią na rękojeści miecza Lamana. Formalna postawa. Dlaczego ją przybrał?

Elayne uśmiechnęła się.

– Czy to jakiś figiel? Córko, gdzie jesteś? Czy znów użyłaś Maski Zwierciadeł, żeby mnie zwieść?

– To nie żaden figiel, Elayne – powiedział Rand, przyklękając przed nią na jedno kolano, tak że ich głowy się zrównały. Spojrzał jej w oczy.

Coś było nie tak.

– Ach! Ale jak to być może? – zapytała.

To nie była Elayne… czy była? Ten ton wydawał się niewłaściwy, zachowanie nieodpowiednie. Czy mogła zmienić się aż tak? Minęło sto lat.

– Elayne, co się z tobą stało?

– Co się stało? Ależ nic! Ten dzień jest cudowny, wspaniały. Piękny i spokojny. Lubię siedzieć w swoich ogrodach i cieszyć się światłem słońca.

Rand zmarszczył brwi. Ten kokieteryjny ton, ta bezduszna reakcja… Elayne nigdy taka nie była.

– Powinniśmy wydać przyjęcie! – wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie. – Zaproszę Aviendhę! W tym tygodniu nie musi śpiewać, chociaż ma chyba zajęcia w żłobku. Jest tam ochotniczką.

– Zajęcia w żłobku?

– W Rhuidean – odpowiedziała. – Wszyscy tak lubią bawić się z dziećmi, tu i tam. Jest wielka konkurencja o opiekę nad dziećmi! Kolejność jednak obowiązuje.

Aviendha. Zajmowanie się dziećmi i śpiewanie dla drzew chora. Właściwie nie było w tym nic złego. Dlaczego nie miałaby się tym cieszyć?

A jednak było to niewłaściwe. Pomyślał, że Aviendha byłaby cudowną matką, ale nie wyobrażał jej sobie bawiącej się przez cały dzień z dziećmi innych ludzi…

Spojrzał w oczy Elayne, zajrzał w nie głęboko. Jakiś cień czaił się tam, poza nimi. Ach, to był jakiś niewinny cień, ale mimo to cień. Był jak… jak…

Jak cień poza oczami kogoś, kto został poddany Konwersji dla Czarnego.

Rand zerwał się i chwiejnie wycofał.

– Co tu zrobiłeś? – krzyknął ku niebu. – Shai’tan! Odpowiadaj!

Elayne podniosła głowę. Nie była przestraszona. Strach nie istniał w tym miejscu.

– Shai’tan? Przysięgam, że pamiętam to imię. To było tak dawno. Bywam zapominalska.

– Shai’tan! – ryknął Rand.

JA NIC NIE ZROBIŁEM, PRZECIWNIKU. – Głos był odległy. – TO TWOJE DZIEŁO.

– To bezsens! – odparł Rand. – Zmieniłeś ją! Zmieniłeś ich wszystkich!

CZY MYŚLAŁEŚ, ŻE USUNIĘCIE MNIE Z ICH ŻYCIA POZOSTAWI ICH NIEZMIENIONYCH?

Te słowa wstrząsnęły Randem. Osłupiały odstąpił, gdy Elayne wstała, wyraźnie w obawie o niego. Tak, widział to teraz, to coś poza jej oczami. Nie była sobą… bo Rand odebrał jej możliwość bycia sobą.

PRZECIĄGAM LUDZI NA SWOJĄ STRONĘ – rzekł Shai’tan. – TO PRAWDA. NIE MOGĄ WYBRAĆ DOBRA, SKORO UCZYNIŁEM ICH MOIMI. JAKA TO RÓŻNICA, PRZECIWNIKU?

JEŻELI TO ROBISZ, JESTEŚMY TACY SAMI.

– Nie! – wrzasnął Rand, ściskając dłońmi głowę i padając na kolana. – Nie! Świat bez ciebie byłby doskonały!

DOSKONAŁY. NIEZMIENNY. ZRUJNOWANY. ZRÓB TO, JEŻELI CHCESZ, PRZECIWNIKU. GDYBYŚ MNIE ZABIŁ, ZWYCIĘŻĘ.

BEZ WZGLĘDU NA TO, CO ZROBISZ, ZWYCIĘŻĘ.

Rand wrzasnął, zwijając się w kłębek, kiedy omiótł go następny atak Czarnego. Koszmar, który stworzył Rand, eksplodował na zewnątrz, a żebra światła rozprysnęły się niczym smugi dymu.

Ciemność wokół niego zatrzęsła się i zadrżała.

NIE MOŻESZ ICH URATOWAĆ.

Wzór – jarzący się, pełen energii – owinął znowu Randa. Prawdziwy Wzór. Prawda o tym, co się stało. Tworząc swoją wizję świata bez Czarnego, stworzył coś potwornego. Coś okropnego. Coś gorszego niż kiedykolwiek przedtem.

Czarny zaatakował znowu.

Mat wycofał się z walki, opierając ashandarei na ramieniu. Karede domagał się wysłania go do walki – im bardziej beznadziejna sytuacja, tym lepiej. Cóż, będzie piekielnie zadowolony z tej. Powinien tańczyć i śmiać się! Ma, czego chciał. Światłości, ma, czego chciał.

Usiadł na martwym Trolloku, jedynym dostępnym siedzisku, i pociągnął głęboki łyk wody z bukłaka. Wyczuwał puls tej bitwy, jej rytm. Ten wybijany był żałosny. Demandred był sprytny. Nie połknął przynęty Mata u brodu, gdzie umieścił on mniejsze siły. Posłał tam Trolloki, ale zatrzymał Sharanów. Gdyby opuścił Wzniesienia, atakując armię Elayne, Mat posłałby swoje wojska szerokim ruchem przez szczyt Wzniesień od zachodu i z północnego wschodu, by uderzyć w Cień od tyłu. Tymczasem Demandred usiłował wepchnąć swe oddziały poza siły Elayne, a Mat na razie go w tym powstrzymał. Ale na jak długo wytrzyma?

Aes Sedai nie wiodło się dobrze. Przenoszący Sharanów wygrywali. „O, szczęście” – pomyślał Mat. – „Potrzebujemy cię dzisiaj bardziej niż zwykle. Nie opuszczaj mnie”.

To mógł być odpowiedni koniec dla Matrima Cauthona. Ten Wzór lubił się z niego śmiać. Ujrzał nagle jego psoty, ofiarowanie mu szczęścia, kiedy to nic nie znaczyło, a potem odbieranie go, kiedy miało to znaczenie.

„Krew i krwawe popioły” – pomyślał, odkładając pusty bukłak, widząc tylko w blasku pochodni trzymanych przez Karede. Nie czuł w tej chwili swego szczęścia. To się czasami zdarzało. Nie wiedział, czy to zależy od niego, czy nie.

No cóż, jeśli nie mogą mieć szczęściarza Matrima Cauthona, będą mieli przynajmniej upartego Matrima Cauthona. Nie miał zamiaru dziś umierać. Były jeszcze tańce do odtańczenia, pieśni do odśpiewania i kobiety do wycałowania. Przynajmniej jedna kobieta.

Wstał i dołączył do Straży Skazańców, Ogirów, armii Tama, mieszkańców Ziem Granicznych, Legionu Czerwonej Ręki – wszystkich, których tu zgromadził. Bitwa została wznowiona, oni zaś walczyli twardo, nawet odpychając Sharanów o paręset kroków. Jednak Demandred dostrzegł, co robi Mat, i zaczął wysyłać Trolloki znad rzeki w górę stoku, by dołączyły do walki. Stok był stromy – trudny do wejścia – ale Demandred wiedział, że musi przycisnąć Mata.