– On rzuca błyskawicę! – krzyknął ktoś za jej plecami.
Egwene natychmiast wzniosła iglicę płynnego żelaza i schłodziła ją, by przyjęła błyskawicę, która spadła chwilę później. Spojrzała w bok. Krzyknął to Jahar Narishma, Asha’man, Strażnik Merisy.
Egwene uśmiechnęła się, patrząc na Taima.
– Odejdźcie ode mnie! – rozkazała głośno. – Wszyscy prócz was, Narishmo i Merise. Przestrogi Narishmy okazują się użyteczne.
Zebrała siły i zaczęła wysyłać burzę przeciw zdrajcy M’Haelowi.
Ila stąpała ostrożnie między poległymi na polu bitwy przy ruinach. Mimo że walka przesunęła się w dół rzeki, w nocy słychać było odległe okrzyki i wybuchy.
Szukała rannych wśród poległych, a pomijała strzały i miecze, kiedy je znajdowała. Te zbiorą inni, chociaż wolałaby, żeby tak się nie stało. Strzały i miecze spowodowały większość tych zgonów.
Raen, jej mąż, pracował w pobliżu, szturchając każde ciało i nasłuchując potem bicia serca. Rękawice miały czerwone plamy, a kolorowy strój był umazany krwią, bo musiał przyciskać ucho do piersi ciał. Kiedy stwierdzali, że ktoś nie żyje, kreślili mu na policzku znak X, często jego własną krwią. To powstrzymywało innych przed powtarzaniem tej pracy.
Raen zdawał się postarzeć w ostatnim roku o dziesięć lat, a Ila czuła się, jakby i ona tak się postarzała. Droga Liścia była czasami łatwym mistrzem, zapewniając życie w radości i pokoju. Liść wpadał jednak w zimne wiatry i w burze, a poświęcenie się wymagało pogodzenia się z tym drugim tak jak z pierwszym. Przeganiani z kraju do kraju, cierpiąc głód, gdy ten kraj ginął, przybyli w końcu, by odpocząć w krajach Seanchan… takie było ich życie.
Nic z tego nie dorównywało utracie Arama. To bolało o wiele bardziej niż śmierć jego matki z rąk Trolloków.
Minęli Morgase, poprzednią królową, która zebrała tych robotników i rozkazywała im. Ila szła dalej. Nie dbała o królowe. Nie zrobiły nic dla niej ani dla jej bliskich.
Raen przystanął w pobliżu, podnosząc latarnię, by obejrzeć kołczan pełen strzał, który był niesiony przez martwego teraz żołnierza. Ila syknęła, unosząc spódnice, by obejść zwłoki i podejść do męża.
– Raen!
– Spokojnie, Ilo – powiedział. – Nie zamierzam go zabierać. Zastanawiam się jednak… – Podniósł wzrok ku odległym błyskom świateł w dole rzeki i na szczycie Wzniesień, gdzie armie kontynuowały swoje straszliwe dzieło zabijania. Tyle błysków w nocy, całe setki piorunów. Było już dobrze po północy. Spędzili na tym polu wiele godzin, szukając żywych.
– Nad czym się zastanawiasz? – zapytała Ila. – Raen…
– Co byśmy z nimi zrobili? Trolloki nie pójdą Drogą Liścia.
– Istnieje pole manewru. Spójrz na nich. Ruszyli na spotkanie Trolloków, kiedy Pomiot Cienia ledwie wyszedł z Ugoru. Gdyby cały ten wysiłek włożono w zebranie ludzi i poprowadzenie ich na południe…
– Trolloki podążyłyby za nimi – odparł Raen. – A co potem. Ilo?
– W swoim życiu musieliśmy zaakceptować nad sobą wielu panów – odparła Ila. – Prawdopodobne, że Cień traktowałby nas źle, ale czy byłoby to o wiele gorsze od tego, jak traktowali nas inni?
– Tak – odrzekł cicho. – Tak, Ilo. To byłoby gorsze. O wiele, wiele gorsze.
Ila spojrzała na niego.
Pokręcił głową, wzdychając.
– Nie zamierzam opuszczać Drogi, Ilo. To mój szlak i jest dla mnie słuszny. Być może… być może nie będę myśleć źle o tych, którzy pójdą innym szlakiem. Jeśli przeżyjemy te czasy, będzie to legat na rzecz tych, którzy zginęli na tym polu, bez względu na to, czy pochwalamy ich poświęcenie, czy nie.
Zamilkł. „To tylko ciemność tej nocy” – pomyślała. – „On ją przezwycięży, gdy słońce znów zaświeci. Prawidłowo, nieprawdaż?”
Podniosła wzrok na nocne niebo. Tamto słońce… czy będą zdolni powiedzieć, kiedy ono wzejdzie? Te chmury oświetlone od spodu pożarami zdawały się coraz gęstsze. Owinęła się swym jasnożółtym szalem, czując nagły chłód.
„Być może nie będę myśleć źle o tych, którzy pójdą innym szlakiem…”
Otarła kilka łez z oczu.
– Światłości – wyszeptała, skręcając się w sobie, po czym pomyślała: „Nie powinnam odwracać się do niego plecami. Powinnam pomoc mu wrócić do nas, a nie odrzucać go. Światłości, ach Światłości. Chroń go…”
W pobliżu jakaś grupa najemników znalazła strzały i zabrała je.
– Hej, Hanlon! – zawołał któryś. – Popatrz na to!
Najpierw, kiedy ci brutalni ludzie zaczęli pomagać w pracy Tuatha’an, była z nich dumna. Unikali bitwy, żeby pomagać rannym? Ci ludzie spoglądali poza swoją gwałtowną przeszłość.
Teraz zamrugała oczami i zobaczyła w nich kogoś innego. Tchórzy, który wolą przetrząsać zwłoki i przeszukiwać ich kieszenie, niż walczyć. Kto był gorszy? Ludzie, którzy – chociaż nierozważnie – stawili czoła Trollokom i próbowali je odeprzeć, czy najemnicy, którzy odmówili walki, bo uznali tę drogę za łatwiejszą?
Pokręciła głową. Zawsze czuła, że zna odpowiedź na każde pytanie. Dziś większość odpowiedzi wymykała się jej. Chociaż… ratowanie ludzkiego życia… tego mogła się trzymać.
Wróciła między ciała, szukając żywych pośród martwych.
Kiedy Faile odjechała, Olver umknął z powrotem pod wóz, ściskając Róg. Dziesiątki jeźdźców i setki Trolloków pognały za nią. Zrobiło się ciemno.
Sam. Znowu zostawiono go samego.
Zamknął oczy, ale to niewiele dało. Nadal słyszał ludzi wrzeszczących i krzyczących w oddali. Nadal czuł zapach krwi jeńców, zabitych przez Trolloki podczas próby ucieczki. Poza krwią czuł dym, gęsty i gryzący. Zdawało się, że cały świat płonie.
Ziemia zadrżała, jakby coś bardzo ciężkiego uderzyło w nią gdzieś w pobliżu. Grzmot przetoczył się po niebie z towarzyszeniem ostrych trzasków, gdy błyskawice biły raz za razem we Wzniesienia. Olver załkał.
Uważał się dotąd za bardzo dzielnego. Teraz był tu, w środku bitwy, i z trudem powstrzymywał drżenie rąk. Chciał się ukryć, wkopać głęboko w ziemię.
Faile kazała mu znaleźć inne miejsce do ukrycia, bo tamci mogli wrócić, szukając Rogu.
Czy odważy się wyjść? Znajdzie w sobie tyle odwagi, by tu zostać? Z trudem otworzył oczy, a potem omal nie wrzasnął. Para nóg zakończonych kopytami stała obok wozu. W chwilę później ryjowata twarz schyliła się i spojrzała na niego. Oczy jak paciorki zwęziły się, nozdrza węszyły.
Olver krzyknął, cofając się i ściskając Róg. Trollok wrzasnął coś, przechylając wóz i prawie zwalając go na chłopaka. Ładunek strzał rozsypał się po ziemi, gdy Olver rzucił się do tyłu, szukając schronienia.
Nie było żadnego. Dziesiątki Trolloków zwróciły się przeciw niemu, wołając coś do siebie w języku, którego nie znał. Rozglądał się gorączkowo z Rogiem w jednej ręce, a nożem w drugiej. Żadnego schronienia.
Jakiś koń parsknął w pobliżu. To była Bela, żująca zboże wysypujące się z wozu z zapasami. Podniosła łeb, patrząc na Olvera. Nie miała siodła, tylko uzdę i wędzidło.
„Krew i popioły” – myślał, biegnąc ku niej. – „Chciałbym mieć Wichra”. Ta klacz z pewnością zaniesie go do kotła. Schował nóż do pochwy i wskoczył na grzbiet Beli, chwytając jedną ręką wodze, a w drugiej ściskając Róg.
Trollok o świńskim ryju skoczył z wozu, prawie chwytając ramię Olvera. Ten krzyknął i uderzył Belę piętami, a klacz pogalopowała, wypadając spośród Trolloków. Bestie biegły za nią, wyjąc i wrzeszcząc. Inne krzyki rozbrzmiewały w obozie, który prawie opustoszał, gdy wszyscy skupili się na chłopcu.