Olver jechał, jak go nauczono, nisko pochylony, prowadząc kolanami. A Bela biegła. Światłości, ależ ona biegła! Mat mówił, że wiele koni boi się Trolloków i mogłyby zrzucić jeźdźca, który by je zmuszał do przebywania w ich pobliżu, ale ona nie robiła niczego takiego. Biegła, grzmiąc kopytami, wprost przez środek obozu wyjących Trolloków.
Olver spojrzał przez ramię. Ścigały go całe ich setki. „O, Światłości”.
Dostrzegł chorągiew Mata nad Wzniesieniami, był tego pewien. Na drodze było jednak zbyt wiele Trolloków. Olver skierował Belę na drogę, którą odjechała Aravine. Być może mógłby okrążyć obóz Trolloków i wydostać się tą drogą, a potem wjechać od tyłu na Wzniesienia.
„Zanieś Róg do Mata albo wszystko będzie stracone.”
Olver jechał dając z siebie wszystko, pośpieszając Belę.
„Nie ma nikogo innego”.
Przed nim, duża grupa Trolloków zagrodziła mu drogę. Olver odwrócił się w drugą stronę, ale inne zbliżały się również z tego kierunku. Krzyknął, zawracając znów Belę, lecz gruba, czarna trollokowa strzała ugodziła ją w bok. Zarżała i potknęła się, a potem upadła.
Olver przekoziołkował. Uderzenie o ziemię wyparło mu powietrze z płuc, a świeczki stanęły mu w oczach.
„Róg musi trafić do Matrima Cauthona…”
Olver porwał Róg i dotarło do niego, że płacze.
– Tak mi przykro – powiedział do Beli. – Byłaś dobrym koniem. Biegłaś tak, jak Wicher by nie zdołał. Tak bardzo mi przykro. – Zarżała cicho i wydała ostatnie tchnienie.
Zostawił ją i ruszył przed siebie, a Trolloki deptały mu po piętach. Nie mógłby z nimi walczyć. Nie dobył noża. Parł w górę stromego stoku, usiłując dotrzeć do szczytu, gdzie widział przedtem powiewającą chorągiew Mata.
Szczyt mógł być równie dobrze odległy o cały kontynent. Jakiś Trollok chwycił go za ubranie, pociągnął mocno, ale Olver szarpnął się, pozostawiając ubranie w grubych pazurach. Wdrapywał się po spękanej ziemi i w desperacji wypatrzył małą rozpadlinę w skalnym występie u podstawy stoku. Płytka szczelina patrzyła w czarne niebo.
Rzucił się ku niej, a potem wcisnął w nią, trzymając Róg. Ledwie się zmieścił. Trolloki kłębiły się ponad nim, a następnie zaczęły sięgać w głąb, szarpiąc go za odzież.
Olver jęknął i zamknął oczy.
Logain rzucił się przez bramę, ze splotami uformowanymi już przed sobą. Uderzył na Demandreda.
Tamten stał na tlącym się zboczu, które wychodziło na wyschiętą rzekę i na słabnące szyki andorańskich pikinierów. Walczyli tam także Aielowie, Cairhienianie i Legion Smoka. Wszystkim im groziło okrążenie.
Prawie wszystkie piki były już strzaskane. Wkrótce nastąpi pogrom.
Logain odpalił dwie strugi ognia ku Demandredowi, ale Sharanie rzucili się naprzeciw, przeszkadzając atakowi. Zapłonęły ciała, a kości zwęgliły się na pył. Ich śmierć dała Demandredowi czas na obrócenie się i uderzenie splotem Wody i Powietrza. Logain zneutralizował atak splotem ognia, obracając sloty przeciwnika w rozwianą parę.
Logain miał przedtem nadzieję, że tak wiele przenoszeń osłabi Demandreda. Tak jednak nie było. Jakiś skomplikowany splot powstał przed tamtym, splot, jakiego jeszcze nigdy Logain nie widział. Tworzył on pole, które marszczyło się w powietrzu, a kiedy Logain znów zaatakował, jego splot odbił się niczym kij od ceglanego muru.
Logain skoczył w bok, przetaczając się, gdy błyskawica uderzyła z nieba. Obrzuciły go kamienne odłamki, gdy przeciął ten dziwny mur splotem Ducha, Ognia i Ziemi. Rozdarł go, po czym wyrzucił skalne odłamki z ziemi wysokim łukiem w górę, by przerwać ogień Demandreda.
„Zmiana” – pomyślał, zdając sobie sprawę, że Demandred utkał coś innego, bardziej złożonego, poza tym ogniem. Jakaś brama otworzyła się i przemieściła przez grunt, rozwierając płonącą przepaść. Logain rzucił się w bok, gdy mijały go Wrota Śmierci, zostawiając szlak płonącej lawy.
Kolejnym atakiem Demandreda był wyrzut powietrza, który odrzucił Logaina ku płynnemu ogniu. Ten desperacko splatał Wodę, by ochłodzić lawę. Uderzył w nią barkiem, a wybuch pary oparzył mu skórę, ale schłodził lawę na tyle, by utworzyć skorupę na płynnym strumieniu pod spodem. Wstrzymując oddech wśród pary, rzucił się w bok, gdy nowa seria błyskawic spopieliła grunt, gdzie stał przedtem.
Błyskawice strzaskały skorupę, którą utworzył, odsłaniając stopioną skałę. Kropelki lawy opryskały Logaina, parząc mu skórę i pokrywając bliznami jego twarz i ramię. Wrzasnął i z wściekłością ściągnął na wroga błyskawicę.
Cięcie Ducha, Ziemi i Ognia przecięło jego sploty w powietrzu. Demandred był potężny. Taka moc sa’angreala była wprost niewiarygodna.
Następna błyskawica oślepiła Logaina, odrzucając go wstecz. Upadł na stos potrzaskanych łupków, a kamienne ostrza pocięły mu skórę.
– Jesteś silny – powiedział Demandred. Logain ledwie go słyszał. Jego uszy… ten grom… – Ale nie jesteś Lewsem Therinem.
Logain warknął, splatając przez łzy błyskawice i rzucając je na Demandreda. Uwił dwie i choć Demandred strącił jedną w powietrzu, druga dosięgła celu.
Ale… co to był za splot? Logain go nie rozpoznał. Błyskawica uderzyła w Demandreda, ale zniknęła, jakimś sposobem uziemiona i zgaszona. Prosty splot Powietrza i Ziemi sprawił, że była nieskuteczna.
Jakaś tarcza uderzyła między Logainem a Źródłem. Piekącymi oczami patrzył na splot ognia formujący się w dłoniach Demandreda. Warknął, chwycił kawał łupku wielkości pięści i cisnął nim w przeciwnika.
O dziwo, ten kamień uderzył, rozdzierając skórę i zmuszając Demandreda do cofnięcia się i potknięcia. Przeklęty był potężny, ale nadal mógł popełniać błędy zwykłych ludzi. Nigdy nie należało skupiać całej uwagi na Jedynej Mocy, wbrew temu, co zawsze mówił Taim. W takiej chwili nieuwagi tarcza między Logainem a Źródłem zniknęła.
Logain przetoczył się na bok, zaczynając dwa sploty. Jednego, osobistej tarczy, nie zamierzał użyć. Ten drugi, desperacki, to były awaryjna brama. Wybór tchórza.
Demandred warknął, podnosząc dłoń do twarzy i uderzając Mocą. Wybrał zniszczenie tarczy, natychmiast rozpoznając ją jako większe ryzyko. Brama otworzyła się i Logain przetoczył się przez nią, pozwalając jej się zamknąć. Opadł po drugiej stronie na ziemię. Ciało miał poparzone, ręce odarte ze skóry, w uszach mu dzwoniło i prawie stracił wzrok.
Zmusił się, żeby usiąść, plecami do obozu Asha’manów poniżej mokradeł, gdzie Gabrelle i inni czekali na jego powrót. Zawył z gniewu. Troska Gabrelle promieniowała poprzez więzi. Prawdziwa troska. Nie wyobrażał sobie tego. Światłości!
– Cicho, głupcze – powiedziała, klękając przy nim. – Coś ty ze sobą zrobił?
– Nie udało mi się – odparł. Czuł z oddali uderzenia mocy Demandreda, gdy tamten wciąż ryczał, wyzywając Lewsa Therina. – Ulecz mnie.
– Chyba nie chcesz znów spróbować? – zapytała. – Nie Uzdrowię cię tylko po to, żebyś…
– Nie spróbuję ponownie – oznajmił szorstkim głosem. Ból był okropny, ale upokorzenie bolało jeszcze bardziej. – Nie będę, Gabrelle. Przestań wątpić w moje słowa. On jest zbyt silny.
– Niektóre z tych oparzeń źle wyglądają. Nie jestem pewna, czy zdołam je Uzdrowić całkowicie. Będziesz miał blizny.
– To dobrze – warknął. Chodziło o rękę i bok twarzy.
„Światłości” – pomyślał. – „Jak sobie poradzimy z tym potworem?”
Gabrelle położyła na nim dłonie i sploty Uzdrawiania wpłynęły w jego ciało.
Grzmot bitwy Egwene z M’Haelem rywalizował ze starciem się chmur nad nimi. M’Hael, okrzyknięty przez jego Władców Strachu na polu bitwy nowym Przeklętym.