Выбрать главу

Berelain użyła jakiejś szmaty, by zetrzeć krew z rąk, kiedy wkraczała do sali biesiadnej w swoim pałacu. Stoły zostały porąbane na opał do zasilania ogromnych palenisk w obu końcach długiej sali, a tam, gdzie stały przedtem, leżały długie rzędy rannych.

Drzwi od kuchni rozwarły się i weszła grupa Druciarzy. Niektórzy nieśli nosze, a inni pomagali kulejącym rannym wejść do sali. „Światłości!” – pomyślała Berelain. – „Więcej ich?” Pałac był zapchany rannymi do granic wytrzymałości.

– Nie, nie! – krzyknęła, idąc naprzód. – Nie tutaj. Tylna sień. Musimy zacząć umieszczać ich tam. Rosil! Mamy nowych rannych.

Druciarze skręcili ku sieni, pocieszając rannych. Tylko tych, którzy mogli być ocaleni, zabrano z powrotem. Była już zmuszona pouczyć kobiety tuathańskie o rodzajach ran, które wymagały zbyt wiele wysiłku, by je Uzdrowić. Lepiej ocalić dziesięciu ludzi z ciężkimi ranami, niż zużyć tę samą energię, usiłując ratować jednego, który chwyta się życia tylko poprzez nitkę nadziei.

Ta chwila wyjaśnienia była jedną z najbardziej ponurych w jej życiu.

Druciarze poruszali się szeregiem, a Berelain przyglądała się rannym, szukając błysków białych szat. Były między nimi Białe Płaszcze, ale nie ten, którego szukała.

„Tak wielu…” – pomyślała znowu. Druciarze nie otrzymali pomocy w prowadzeniu rannych. Wszyscy pełnosprawni mężczyźni i większość kobiet odeszli na pole bitwy, by walczyć lub pomagać uchodźcom z Caemlyn zbierać strzały.

Rosil krzątała się, mając szaty poplamione krwią, na co nie zwracała uwagi. Przejęła natychmiast opiekę nad rannymi, wyszukując wzrokiem tych, którzy wymagali natychmiastowej pomocy. Niestety, drzwi do kuchni otworzyły się szeroko i do środka weszła grupa zakrwawionych Andoran i Aielów. Przysłały ich Krewniaczki z innego obszaru pola bitwy.

Nastąpiło potem coś bliskie szaleństwu, gdy Berelain pogoniła wszystkich, którymi dysponowała: stajennych, starców, nawet pięcioletnie dzieci, do pomocy w rozlokowaniu nowo przybyłych. Przybyli tylko Aielowie w najcięższym stanie, byli oni bowiem skłonni do pozostawania na polu bitwy, dopóki mogli utrzymać broń w ręku. To oznaczało, że dla wielu, którzy przybyli do niej, na pomoc było za późno. Musiała znaleźć im miejsce i nie mogła pozwolić sobie na patrzenie, jak ciężko dyszą, umierając.

– To głupie! – powiedziała, wstając. Ręce miała znów zakrwawione, a nie została już żadna czysta szmata. Światłości! – Musimy posłać po pomoc. Ty! – wskazała jakiegoś Aiela, który siedział oparty plecami o ścianę. – Ty, ślepy Aielu.

– Zwą mnie Ronja.

– Dobrze, Ronja. Mam tu kilku gai’shainów, którzy mi pomagają. Według moich obliczeń, powinno ich być znacznie więcej. Gdzie oni są?

– Czekają, aż zakończy się bitwa, żeby mogli służyć zwycięzcom.

– Zamierzamy ich przywołać. Potrzebujemy każdego, kto może pomóc w walce.

– Oni mogą przyjść do ciebie, Berelain Paendrag, i pomóc w opiece nad rannymi. Nie będą jednak walczyć. To nie jest miejsce dla nich.

– Zobaczą powód – oświadczyła stanowczo. – To jest Ostatnia Bitwa!

– Możesz tu być wodzem klanu – uśmiechnął się – ale nie jesteś Car’a’carnem. Nawet on nie mógłby nakazać gai’shainom, żeby nie słuchali ji’e’toh.

– Więc kto mógłby?

To chyba zaskoczyło mężczyznę.

– Nikt. To niemożliwe.

– A Mądre?

– Nigdy.

– Zobaczymy – rzekła.

Tamten uśmiechnął się szerzej.

– Powinienem myśleć, że nikt nie chciałby znosić twego gniewu, Berelain Paendrag. Gdyby mi jednak przywrócono oczy, wydarłbym je znowu, by nie patrzeć na walczących gai’shainów.

– Zatem nie muszą walczyć. Być może pomogą w noszeniu rannych. Rosil, czy to twoja grupa?

Zmęczona kobieta skinęła głową. Nie było w pałacu żadnej Aes Sedai, która nie wyglądałaby, jakby miała prędzej upaść, niż zrobić jeszcze krok. Berelain trzymała się na nogach, stosując jakieś zioła, których Rosil by nie przyjęła.

Cóż, mogła nie robić tu niczego więcej. Mogła zająć się rannymi w składach. Oni mieli…

– Pani moja? – odezwał się czyjś głos. Była to Kitan, jedna z pałacowych pokojówek, która została, by pomagać przy rannych. Szczupła kobieta ujęła jej ramię. – Musisz coś zobaczyć.

Berelain westchnęła, ale skinęła głową. Jakie nieszczęście czekało na nią? Bąbel zła zamykający rannych za ścianami, których nie było tam wcześniej? Czy może znów zabrakło opatrunków? Wątpiła, by w mieście zostało choćby jedno prześcieradło czy zasłona nieprzerobione jeszcze na opatrunki.

Dziewczyna prowadziła ją schodami w górę do własnych kwater Berelain, gdzie pielęgnowano teraz kilka ofiar. Ze zdziwieniem zobaczyła znajomą twarz. Annoura siedziała na skraju łoża w czerwono-szarym stroju, a jej warkocze były ściągnięte w tył i związane w jakiś niedbały węzeł. Berelain prawie jej nie poznała.

Annoura wstała przy wejściu Berelain i złożyła ukłon, chociaż wyglądała, jakby była gotowa upaść ze zmęczenia.

W łożu leżał Galad Damodred.

Berelain stłumiła okrzyk, ruszając do niego. To był on, chociaż miał paskudną ranę na twarzy. Oddychał, ale był nieprzytomny. Berelain podniosła jego rękę, by ująć jego dłoń w swoje, ale przekonała się, że ręka kończyła się kikutem. Jeden z chirurgów już ją przypalił, by zapobiec wykrwawieniu się na śmierć Galada.

– Jak? – zapytała Berelain, ściskając jego drugą rękę i zamykając oczy. Ręka była ciepła. Kiedy usłyszała, co ryczał Demandred, pokonując tego człowieka w bieli…

– Czułam, że jestem ci to winna – odpowiedziała Annoura. – Odnalazłam go na polu bitwy po tym, jak Demandred ogłosił, co uczynił. Odciągnęłam go, kiedy Demandred walczył z jednym z ludzi Czarnej Wieży. – Usiadła na stołku przy łóżku, a potem pochyliła się w przód, spuszczając głowę. – Nie mogłam go Uzdrowić, Berelain. Wszystko, co mogłam, to utworzyć bramę, żeby sprowadzić go tutaj. Żałuję.

– Wszystko jest w porządku. Kitan, sprowadź jedną z innych sióstr. Annouro, poczujesz się lepiej, kiedy odpoczniesz. Dziękuję ci.

Annoura skinęła głową. Zamknęła oczy a Berelain była wstrząśnięta, widząc łzy w kącikach jej oczu.

– O co chodzi? – zapytała. – Annouro, co jest nie tak?

– To nie powinno cię martwić, Berelain – odpowiedziała, wstając. – Uczą nas tego. Nie przenoś, kiedy jesteś zbyt zmęczona. Mogą być komplikacje. Potrzebowałam jednak bramy na powrót do pałacu. Żeby go przenieść w bezpieczne miejsce, przywrócić…

Annoura spadła ze swego stołka. Berelain przypadła do niej, podtrzymując jej głowę.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że to nie warkocze zmieniły wygląd Annoury. Twarz też była inna. Zmieniona. Nie była już dłużej niestarzejąca się, ale zamiast tego młodzieńcza.

– Ach, Światłości, Annouro – powiedziała. – Wypaliłaś się, czyż nie tak?

Kobieta straciła przytomność. Serce Berelain zamarło. Miewała ostatnio z Annourą różnice zdań, ale Annoura była jej powiernicą – i przyjaciółką – przez wiele lat przedtem. Biedna kobieta. Jak mawiają Aes Sedai, uważa się to za gorsze od śmierci.

Berelain dźwignęła Annourę na kanapę i przykryła ją pledem. Czuła bezsilność „Być może… być może można ją w jakiś sposób Uzdrowić”.

Wróciła do Galada. Ustawiła stołek i usiadła. Tylko chwila odpoczynku. Przymknęła oczy. On żyje. Cena była straszna, ale nadal żyje.

Zaskoczył ją, kiedy nagle się odezwał:

– Jak?

Otworzyła oczy. Spostrzegła, że przygląda się jej.

– Annoura znalazła cię na polu bitwy.

– A moje rany?