Выбрать главу

„Nie wiem, jak na tym wyszedł Galad, ale chyba chciał, żebym to posłała Cauthonowi”.

Nie zastanawiał się, co robi. Pustka nie pozwalała na to. Niektórzy nazwaliby go arogantem, wariatem, samobójcą. Świat rzadko bywał zmieniany przez ludzi, którzy nie chcieli przynależeć do tej trójki. Posłał Nynaeve przez więzy tyle otuchy, ile mógł, a potem wrócił do walki.

Kiedy zbliżał się do Trolloków, bestie ustawiły mur z włóczni. Koń nadziałby się na nie, próbując się przebić. Lan nabrał tchu, spokojny w pustce, planując ścięcie grotu pierwszej włóczni, a potem taranowanie szeregu.

Ten manewr był jednak niemożliwy. Trollokom wystarczyłoby stłoczenie się i spowolnienie go w ten sposób. Następnie mogły obezwładnić Mandarba i ściągnąć Lana z siodła.

Ktoś jednak musiał unicestwić Demandreda. Lan podniósł miecz. Na szyi miał medalion.

Płonąca strzała uderzyła z nieba i przebiła gardło Trolloka stojącego tuż przed Lanem. Lan bez wahania wykorzystał upadek Trolloka jak przejście przez linię włóczni. Wpadł między Pomiot Cienia, tratując tamtego. Musiał tylko…

Następna strzała uderzyła, powalając Trolloka, później jeszcze jedna i kolejna, jedna szybko po drugiej. Mandarb przedarł się przez zdezorientowane, palące się i umierające Trolloki, a deszcz płonących strzał padał przed nim.

– Malkier! – zawołał Lan, kierując Mandarba naprzód, tratując zwłoki, lecz utrzymując prędkość, gdy droga się otwierała. Grad świateł padał przed nim, a każda strzała była celna, zabijając Trolloka, który próbował stanąć mu na drodze.

Przegalopował przez szeregi, spychając na bok umierające Trolloki, a płonące strzały wskazywały mu drogę w ciemności. Trolloki stały gęsto po obu stronach, ale te przed nim padały do ostatniego stwora.

„Dzięki ci, Tamie”.

Lan zmusił swego wierzchowca do galopu wzdłuż wschodniego stoku Wzniesień, obok żołnierzy, obok Pomiotu Cienia, teraz już samotny. Był jednością z wiatrem, który rozwiewał mu włosy, był jednością z tym muskularnym zwierzęciem pod sobą, które niosło go naprzód, był jednością z celem, który był jego przeznaczeniem i jego losem.

Demandred wstał, słysząc tętent kopyt, a jego sharańscy towarzysze stanęli przed nim.

Lan ryknął, kierując Mandarba na Sharanów blokujących mu drogę. Ogier skoczył, przednimi kopytami wbijając w ziemię gwardzistów. Zawirował, obalając zadem innych Sharanów, a jego przednie kopyta spadły na kolejnych.

Lan wyskoczył z siodła – Mandarb nie miał ochrony przed przenoszeniem. Walka jeźdźca z pieszym zachęciłaby Demandreda do zabicia wierzchowca – i uderzył w ziemię w pędzie, z mieczem w ręku.

– Jeszcze ktoś? – ryknął Demandred. – Lewsie Therinie, zaczynasz mnie…

Urwał, gdy Lan dopadł go i zastosował „Puch ostu unoszony wichrem”, porywczą, ofensywną postawę szermierczą. Demandred machnął mieczem w górę, przyjmując cios i poślizgnął się, odstępując przed jego siłą. Wymienili trzy ciosy szybkie jak trzask błyskawicy. Lan wciąż był w ruchu, dopóki ostatni cios nie zranił Demandreda w policzek. Lan poczuł lekkie szarpnięcie i krew trysnęła w powietrze.

Demandred poczuł ranę i oczy mu się rozszerzyły.

– Ktoś ty? – zapytał.

– Ten, kto cię zabije.

Min spojrzała na pole bitwy w Merrilorze z grzbietu swego torma kroczącego ku bramie. Miała nadzieję, że ochłonie on z bitewnego szału, kiedy tam dotrą. Ogień, pochodnie i świetliki błyskały w dali, oświetlając sceny męstwa i determinacji. Patrzyła na migocące światła, ostatnie żarzące się węgle w ogniu, który wkrótce zostanie zgaszony.

W oddali, daleko na północy, Rand zadrżał.

Wzór wił się wokół Randa, zmuszając go do uwagi. Oczy miał pełne łez. Widział walczących. Widział ginących. Widział Elayne, pojmaną i samotną, i jakiegoś Władcę Strachu przygotowującego się do wyprucia ich dzieci z jej łona. Widział Rhuarca, którego stracił z myśli, a który był teraz pionkiem jednego z Przeklętych.

Widział Mata – zdesperowanego, stawiającego czoło okropnym trudnościom.

Widział Lana jadącego na spotkanie śmierci.

Słowa Demandreda utkwiły w nim. Nacisk Czarnego nie ustawał.

Rand zawiódł.

Słyszał jednak w myślach jakiś głos. Słaby, prawie zapomniany.

„Odpuść”.

Lan nie wstrzymał się ani na chwilę.

Nie walczył tak, jak tego uczył Randa. Żadnego starannego sprawdzania, żadnej oceny terenu, żadnego szacowania. Demandred mógł przenosić i mimo posiadania medalionu Lan nie mógł dać nieprzyjacielowi czasu do namysłu, do wykonania splotu i rzucenia weń głazami albo otwarcia pod nim ziemi.

Lan pogrążył się w pustce, pozwalając prowadzić się instynktowi. Odciął się od emocji, spalając wszystko. Nie musiał badać terenu, bo czuł ten kraj jako część siebie samego. Nie musiał sprawdzać siły Demandreda. Jeden z Przeklętych, z wieloma dekadami doświadczeń, mógł być najzręczniejszym szermierzem, jakiemu Lan stawił dotąd czoło.

Był świadomy, że Sharanie rozstąpili się, tworząc szeroki krąg wokół walczących. Najwyraźniej Demandred był tak pewny swej biegłości, że nie pozwalał innym ingerować.

Lan wszedł w sekwencje ataków. „Woda płynąca ze wzgórza” stała się „Wichrem w górach”, który stał się „Jastrzębiem rzucającym się w zarośla”. Były one niczym strumienie łączące się w coraz większą rzekę. Demandred walczył tak dobrze, jak się tego obawiał Lan. Chociaż jego sekwencje były nieco inne od tych, które znał Lan, upływ lat nie zmienił charakteru walki na miecze.

– Jesteś… dobry… – burknął Demandred, ustępując przed „Wiatrem i deszczem”. Strużka krwi ściekała mu z policzka. Miecz Lana błysnął w powietrzu, odbijając czerwone światło bliskiego ogniska.

Demandred wrócił z „Krzesaniem iskry”, co Lan przewidział, kontratakując. Draśnięty w bok, zignorował to. Ta wymiana ciosów posłała go krok wstecz, dając Demandredowi szansę na podniesienie kamienia Jedyną Mocą i rzucenie nim w Lana.

W głębi pustki Lan czuł nadlatujący kamień. To było rozumienie walki – coś, co przenikało go do głębi duszy. Sposób, w jaki Demandred stąpał, kierunek rzucanych spojrzeń, mówił Lanowi, co nadchodzi.

Wchodząc w kolejną postawę szermierczą, Lan podniósł miecz przed pierś i się cofnął. Kamień wielkości ludzkiej głowy wyminął go z przodu. Lan ruszył naprzód, przygotowawszy rękę do następnej pozycji, gdy kolejny kamień przeleciał pod jego ręką, i schodząc z drogi trzeciego, który minął go o palec, drąc mu strój.

Demandred zablokował atak Lana, ale oddychał chrapliwie.

– Ktoś ty? – wyszeptał znowu. – Nikt z tej ery nie jest tak zręczny. Asmodean? Nie, on nie mógłby tak ze mną walczyć. Lews Therin? To ty stoisz za tą obcą twarzą, czyż nie?

– Jestem tylko człowiekiem – wyszeptał Lan – i zawsze byłem tylko tym.

Demandred warknął, a potem zaatakował. Lan odpowiedział „Kamieniami spadającymi z góry”, ale furia przeciwnika zmusiła go do cofnięcia się o kilka kroków.

Mimo wrażenia, jakie zrobiło początkowe natarcie Lana, Demandred był lepszym szermierzem. Lan wiedział o tym przez ten sam zmysł, który mówił mu, kiedy ma uderzać, kiedy parować, a kiedy się wycofywać. Być może, gdyby walczyli jak równy z równym, byłoby inaczej. Nie doszło jednak do tego. Lan walczył przez cały dzień i choć został Uzdrowiony z najcięższych ran, te lżejsze wciąż go bolały. Poza tym, Uzdrawianie wyczerpywało.

Demandred wciąż wyglądał świeżo. Przeklęty przestał mówić i zajął się pojedynkiem. Przestał też używać Jedynej Mocy, skupiwszy się tylko na szermierce. Nie uśmiechał się, nawet gdy miał przewagę. Nie wyglądał też na człowieka, który uśmiecha się często.