Выбрать главу

Za nimi ciągnęły kryte powozy, które w Mieście stanowiły widok raczej niespotykany. Jechały powoli, kołysząc się i łoskocząc na nierównej nawierzchni. Isamowi niepotrzebne były odsłonięte kurtyny w ich oknach, by wiedzieć, kto znajduje się w środku – trzynaście kobiet, tyle samo, co maszerujących Myrddraali. Za to w okolicy wciąż nie było widać żadnego z Samma N’Sei. Z oczywistych względów unikali tego rodzaju zgromadzeń. I trudno było im się dziwić.

Powozy potoczyły się dalej. Więc tak. Znowu kogoś schwytano. Dziwne. Isam gotów byłby sądzić, że praktyki te dobiegły końca wraz ze zniknięciem Skazy ze Źródła.

Zanim jednak na powrót wbił wzrok w podłogę, zdołał kątem oka dostrzec widok jeszcze bardziej niezwykły. Spośród cieni zalegających wylot alejki po przeciwnej stronie ulicy przyglądała mu się mała, umorusana twarzyczka. Szeroko rozwarte oczy, ale postawa rezolutna. No tak… Najpierw Moridin, teraz kręgi trzynastu – wszystko to wypłoszyło z ulic Samma N’Sei. A gdzie ich nie było, urwisy mogły zakosztować nieco swobody. Może to o to chodziło.

Isam chciał zawołać do dzieciaka, żeby uciekał. Żeby choć spróbował, zaryzykował przeprawę przez Ugór. Lepiej skończyć w brzuchu Robala, niż żyć w tym Mieście i znosić to, co robiło z człowiekiem. Zmykaj! Uciekaj! Giń!

Chwila emocjonalnego wzburzenia minęła szybko, jak przyszła, gdy dzieciak roztopił się w cieniach.

Isam pamiętał, jak sam był takim dzieckiem. Tyle się wtedy nauczył. Gdzie znaleźć odpowiednie jedzenie, a nie takie, które wywraca człowiekowi wnętrzności. Jak walczyć na noże. Jak pozostać niezauważonym.

I, rzecz jasna, jak zabijać ludzi. Tę lekcję przyswajał sobie każdy, kto dostatecznie długo przetrwał w Mieście.

Wybrana jak urzeczona wpatrywała się we wnętrze kubka. Isam zrozumiał wreszcie, że przygląda się własnemu odbiciu na powierzchni płynu. Co mogła tam widzieć?

– Potrzebna mi będzie pomoc – oznajmił na koniec. – Smok Odrodzony jest dobrze pilnowany i rzadko nawiedza sen.

– Otrzymasz pomoc – odrzekła cicho. – Ale to ty będziesz musiał go znaleźć, myśliwy. I żadnych gierek, jak wcześniej, gdy próbowałeś go do siebie zwabić. Lews Therin wyczuje każdą tego typu pułapkę. Poza tym teraz już nic nie odwiedzie go od powziętych zamiarów. Czasu zostało niewiele.

Mówiła o tej katastrofalnie nieudanej operacji w Dwu Rzekach. Luc nią wtedy dowodził, bo cóż mógł Isam wiedzieć o miastach, o prawdziwych ludziach? Przez głowę przemknął mu cień jakby tęsknoty do tych rzeczy, ale zapewne była to emocja tamtego. Isam był tylko myśliwym. Ludzie w niewielkim stopniu go interesowali, może poza miejscami na ich ciele, poprzez które strzała niechybnie sięgała serca.

Niemniej tamta operacja w Dwu Rzekach… Cóż, cała sprawa śmierdziała gorzej niż padlina. Wciąż wszelako nie miał pewności. Czy naprawdę chodziło o to, żeby zwabić tam al’Thora, czy o to, żeby odciągnąć Isama od innych, ważniejszych spraw? Wiedział, że jego zdolności fascynują Wybranych. Potrafił coś, czego oni nie umieli. Oczywiście potrafili naśladować to, jak on przenikał w sen, ale potrzebowali do tego Mocy, bram, czasu…

Nużyło go już bycie pionkiem w ich grze. Niech mu dadzą zapolować, zamiast każdego tygodnia wymyślać nową zwierzynę.

Oczywiście nikt nie mówił Wybranym takich rzeczy w oczy. Zachował więc swe zastrzeżenia dla siebie.

Drzwi do karczmy skrył cień, służąca natychmiast ulotniła się na zaplecze. W izbie pozostali tylko Isam z Wybraną.

– Możesz wstać – powiedziała ona.

Isam podniósł się pośpiesznie, a do wnętrza weszło dwóch ludzi. Wysocy, muskularni, twarze zasłonięte czerwoną materią. Odziani byli w brązy jak Aielowie, ale nie mieli łuków ni włóczni. Istoty, którymi byli, władały bronią znacznie bardziej śmiercionośną.

Choć na jego twarzy nic się nie odbiło, Isam poczuł przypływ gwałtownych emocji. Dzieciństwo spędzone wśród bólu, głodu, śmierci. Dzieciństwo spędzone na unikaniu spojrzeń takich jak te. Kiedy z gracją urodzonych drapieżców szli w stronę stołu, ze wszystkich sił starał się opanować targające nim dreszcze.

Opuścili zasłony, grymas ust obnażył zęby. „Żebym sczezł” – pomyślał Isam. Ich zęby były spiłowane.

A więc Przemienieni. Można to było dostrzec w ich oczach – oczach, z którymi coś było nie tak, które nie do końca były ludzkie.

W tym momencie Isam o mało nie spanikował i nie uciekł w sen. Nie byłby w stanie zabić obu. Zanim poradziłby sobie z jednym, zostałaby zeń kupka popiołu. Widział, jak zabijają Samma N’Sei – często robili to tylko po to, żeby zorientować się w nowych możliwościach własnych mocy.

Nie zaatakowali go. Może wiedzieli, że ta kobieta jest jedną z Wybranych? Cóż, wobec tego dlaczego opuścili zasłony? Samma N’Sei nigdy nie opuszczali zasłon, jeśli nie zamierzali zabijać – a i wtedy zazwyczaj musiało chodzić o zabójstwa szczególnie radośnie wyczekiwane.

– Będą ci towarzyszyć – rzekła Wybrana. – Poza tym dostaniesz grupkę Beztalenci, którzy pomogą ci uporać się ze strażą przyboczną al’Thora. – Uniosła głowę i wtedy po raz pierwszy zobaczył jej oczy. Ujrzał w nich… obrzydzenie. Jakby odrazą napawało ją, że musi się uciekać do jego pomocy.

„Będą ci towarzyszyć” – powiedziała. A nie: „Będą ci służyć”.

Cholerne sukinsyny. To będzie paskudna robota.

Talmanes odskoczył, ledwie unikając ciosu Trolloka. Grunt pod jego stopami zadrżał, gdy pod ostrzem topora pękły kamienie bruku, zaraz jednak wykonał wypad i wbił klingę w udo stwora. Trollok miał byczy łeb – odrzucił go do tyłu, a z pyska wydarł się ryk bólu.

– Żebym sczezł, ależ masz śmierdzący oddech – warknął Talmanes, uwalniając ostrze miecza i dając krok w tył. Potwór przyklęknął, a wtedy Talmanes odciął mu dłoń trzymającą broń.

Dysząc ciężko, odstąpił, gdy jego dwaj towarzysze przebili Trolloka włóczniami przez grzbiet. Z Trollokami zawsze lepiej było walczyć w grupie. Cóż, zawsze lepiej mierzyć się z wrogiem, mając liczebną przewagę, niemniej w przypadku Trolloków zasada ta była szczególnie słuszna przez wzgląd na ich wzrost i siłę.

W mroku ciała leżały niczym kupy śmieci. Wcześniej, żeby oświetlić sobie pole bitwy, Talmanes został zmuszony do podpalenia wartowni przy bramach miasta, ich załogi zostały tymczasowo wcielone do Legionu.

Niczym czarny odpływ, Trolloki zaczynały się wycofywać spod bramy. Najwyraźniej za bardzo rozciągnęły siły. Czy też raczej zostały do tego zmuszone. Gdzieś za plecami napastników uwijał się Półczłowiek. Talmanes przyłożył dłoń do rany w boku. Poczuł wilgoć pod palcami.

Wartownie powoli dogasały. Trzeba będzie kazać podpalić kilka sklepów. Wprawdzie istniało przez to ryzyko, że pożar rozszerzy się na całe miasto, ale z drugiej strony i tak było już przecież stracone. Nie ma sensu się powstrzymywać.

– Brynt! – zawołał. – Podpalcie tę stajnię!

Brynt chwycił pochodnię i ruszył we wskazaną stronę, a tymczasem do Talmanesa podszedł Sandip.

– Wrócą – powiedział. – Zapewne wcześniej niż później.

Talmanes pokiwał głową. Orientując się, że walki przycichły, z bocznych uliczek i zaułków zaczęli wylegać mieszkańcy miasta. Lękliwie kierowali się ku bramie, za którą – wedle ich mniemania – miało być bezpiecznie.

– Nie możemy tu zostać i bronić tej bramy – ciągnął dalej Sandip. – Smoki…

– Wiem. Jakie mamy straty?

– Jeszcze nie liczyłem. Najmniej z setkę.

„Światłości, Mat obedrze mnie ze skóry, kiedy się o tym dowie”. Mat nienawidził strat w ludziach. Obok militarnego geniuszu miał w sobie zaskakującą wrażliwość – dziwna, lecz pociągająca kombinacja.