Выбрать главу

– Wyślij zwiadowców do pilnowania dróg prowadzących do miasta, żeby jakiś Pomiot Cienia tam się nie zaplątał. Każ ludziom ułożyć barykady z padłych Trolloków, przynajmniej mogą się do czegoś przydać. Ty, żołnierzu!

Przechodzący obok znużony wojownik stanął jak wmurowany. Miał na sobie barwy Królowej.

– Tak, mój panie?

– Ludzie muszą się dowiedzieć, że tą bramą można bezpiecznie wyjść z miasta. Jest jakiś sygnał rogu, którego znaczenie znają wszyscy andorańscy chłopi? Coś, czego dźwięk ich tu wezwie?

– Chłopi… – powtórzył powoli tamten. Najwyraźniej określenie nie przypadło mu do gustu. W Andorze nie posługiwano się nim szczególnie często. – Tak. Marsz Królowej.

– Sandip?

– Zagnam sygnalistów do roboty, Talmanes – oznajmił Sandip.

– Dobrze. – Talmanes przyklęknął i oczyścił skrwawioną klingę o koszulę zabitego Trolloka. Ostro zakłuło go w boku, ale rana nie wyglądała na poważną. Przynajmniej wedle normalnych standardów. Tak naprawdę było to tylko draśnięcie.

Koszula stwora była tak brudna, że omalże się nie rozmyślił, wiadomo było jednak, że krew Trolloków szkodzi żelazu, więc ostatecznie jakoś otarł ostrze broni. Potem stał przez chwilę bez ruchu, starając się zapanować nad bólem, a na koniec ruszył w stronę bramy, gdzie zostawił przywiązanego Selfara. Nie ufał wierzchowcowi na tyle, żeby z nim ruszyć przeciw Pomiotowi Cienia. Wałach był w porządku, ale nie dorównywał zwierzętom przechodzącym szkolenie na Ziemiach Granicznych.

Nikt go o nic nie pytał, gdy wskakiwał na siodło i ruszał na zachód, za bramę, w stronę, gdzie wcześniej spotkał tamtych najemników. Bynajmniej go nie zaskoczyło, gdy spotkał ich znacznie bliżej miasta. Bój wabił żołnierzy jak ogień zmarzniętych podróżnych zimową nocą.

Ale w bitwie udziału nie wzięli. Naprzeciw zbliżającego się Talmanesa wyszedł niewielki oddział „mieczy do wynajęcia”: sześciu zbrojnych o potężnie umięśnionych ramionach i – zapewne odpowiednio – wątłych rozumach. Znali i jego, i Legion. Mat ostatnimi czasy zyskał sobie niejaką sławę, a dzięki niemu również Legion. Zapewne nie mogli też nie dostrzec plam trolloczej krwi na ubraniu Talmanesa i bandaża kryjącego jego bok.

Tymczasem rana zaczynała powoli palić żywym ogniem. Talmanes ściągnął wodze Selfara, po czym leniwie zaczął klepać dłonią juki przy siodle. „Miałem tam chyba gdzieś jeszcze trochę tytoniu…”

– No i? – zapytał jeden z najemników. Dowódca, jak łatwo było wywnioskować z tego, że miał najlepszą zbroję. Dowódcą takich formacji nierzadko zostawał ten, kto po prostu potrafił utrzymać się przy życiu.

Talmanes wydobył z juków swoją gorszą fajkę. Gdzie ten tytoń? Najlepszej fajki nigdy nie zabierał w bój. Ojciec twierdził, że to przynosi pecha.

„Aha” – pomyślał, gdy dłoń wreszcie natrafiła na kapciuch. Nabił fajkę, następnie wyciągnął jej śladem trzaskę i pochylił się, aby ją odpalić od płomienia pochodni trzymanej niepewną dłonią jednego z tamtych.

– Bez pieniędzy nie będziemy walczyć – kontynuował dowódca. Był przysadzisty i zaskakująco czysty, choć brodzie przydałoby się lekkie trymowanie.

Talmanes zapalił fajkę. Za jego plecami odezwały się rogi. Marsz Królowej okazał się wpadającą w ucho melodią. Kiedy jednak głosom rogów zawtórowały wrzaski, Talmanes odwrócił się. Trolloki na głównej drodze, tym razem w większej liczbie.

Kusznicy ustawili się w szyku i rozpoczęli ostrzał na rozkaz, którego Talmanes nie mógł słyszeć.

– Nie będziemy… – zaczął tamten znowu.

– Dociera do was, co tu się dzieje? – zapytał cicho Talmanes, nie wyjmując cybucha z ust. – To jest początek końca. Oto giną narody i powstaje jedna ludzkość. To jest Ostatnia Bitwa, przeklęty głupcze.

Tamten niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Czy… czy mówisz w imieniu Królowej? – zapytał, najwyraźniej nie porzucając nadziei na najmarniejszą choć obietnicę zarobku. – Muszę dbać o swoich ludzi.

– Jeżeli ruszysz do walki – zapewnił go Talmanes – obiecuję ci wielką nagrodę.

Tamten wyraźnie czekał na coś więcej.

– Obiecuję ci, że będziesz dalej żył, przynajmniej przez czas jakiś – wyjaśnił Talmanes, pykając z fajki.

– Grozisz mi, Cairhienianinie?

Talmanes spokojnie wydmuchnął dym, następnie pochylił się w siodle tak, że jego twarz znalazła się na wysokości twarzy dowódcy najemników.

– Dziś w nocy zabiłem Myrddraala, Andoraninie – oznajmił cicho. – Ale przy okazji drasnął mnie klingą z Thakan’dar, a rana sczerniała. Co oznacza, że pozostało mi w najlepszym razie kilka godzin, zanim trucizna wypali mnie od środka. Potem umrę, cierpiąc najgorsze męki, jakich dane jest zaznać człowiekowi na tym świecie. Dlatego też radzę ci, przyjacielu, uwierz, gdy mówię, że nie mam nic do stracenia.

Tamten zamrugał.

– Wybór, jaki przed wami staje, jest prosty – kontynuował Talmanes, zawracając nieco wierzchowca, żeby móc zwrócić się do pozostałych żołnierzy. – Możecie walczyć przy naszym boku, żeby dzięki wam świat dożył lepszych dni i może pod koniec skapnie wam trochę grosza. Choć tego obiecać nie mogę. Albo możecie tu sobie siedzieć i przyglądać się, jak ludzie przelewają krew, i utwierdzać w przekonaniu, że nie walczycie za darmo. Jeżeli będziecie mieli szczęście i nam uda się uratować świat bez waszej pomocy, pożyjecie do czasu, aż wasze tchórzliwe karki zawisną w pętli.

Cisza. Tylko za plecami niosła się w ciemnościach melodia rogów.

Dowódca najemników popatrzył po swoich ludziach. Po kolei kiwali głowami na zgodę.

– To idźcie pomóc utrzymać tę bramę – rozkazał Talmanes. – Ja spróbuję zwerbować pozostałych chętnych.

Leilwin ogarnęła spojrzeniem liczne obozowiska zajmujące obszar zwany Polem Merrilora. W ciemnościach oczekujących wciąż wzejścia księżyca nietrudno jej było sobie wyobrazić, że ogniska, na których gotowano kolację, są latarniami statków uwijających się po zatłoczonym porcie.

Nie wierzyła, aby jeszcze kiedykolwiek dane jej było zobaczyć prawdziwy port po nocy. Leilwin Uziemiona nie była kapitanem i nigdy już nie będzie. Pragnienie czego innego oznaczało sprzeciwiać się naturze tego, kim się stała.

Dłoń Bayle’a spoczęła na jej ramieniu. Poczuła dotyk sękatych palców, zaprawionych latami ciężkiej pracy. Uniosła rękę i przykryła nią jego dłoń. Z pozoru nie było nic łatwiejszego niż skorzystać ukradkiem z jednej z tych bram, które Aes Sedai mniej lub bardziej regularnie otwierały w Tar Valon. Bayle znał miasto, choć pobyt w nim nieszczególnie był mu w smak. „To miejsce sprawia, że włosy stają mi dęba na głowie”, mawiał, oraz: „Chciałbym, aby moja noga już nigdy nie postała na tej ziemi. Niczego bardziej nie pragnę”.

Mimo to przyjechał tu z nią. Bayle Domon był po prostu dobrym człowiekiem. Najlepszym z tych, których zdarzyło się jej spotkać w tych obcych krajach. Co z tego, że w jego przeszłości kryły się nieprzyjemne zdarzenia? Było, minęło. Nawet jeśli nie zawsze wiedział, jaki jest przyrodzony porządek postępowania, zawsze pytał.

– Niezły widok – powiedział, przyglądając się cichemu morzu świateł. – Co zamierzasz teraz zrobić?

– Teraz znajdziemy Nynaeve al’Meara i Elayne Trakand.

Bayle podrapał się po brodatym podbródku – brodę nosił na illiańską modłę, z wygoloną górną wargą. Włosy na jego głowie odrastały nierówno, ponieważ od czasu, gdy go wyzwoliła, przestał golić część skalpu. A wyzwoliła go, rzecz jasna, po to, aby móc poślubić.

Co zresztą wyszło na dobre, ponieważ w tym miejscu wygolona głowa z pewnością przyciągałaby uwagę. Całkiem nieźle poradził sobie jako so’jhin, kiedy… kiedy pewne kwestie zostały wyjaśnione. Ostatecznie jednak sama musiała przyznać, że natura Bayle’a Domona nie predestynowała go do stanu so’jhin. Był zbyt nieokrzesany i żadne emocje nigdy nie uładzą jego charakteru. Takim go zresztą chciała, choć nigdy nie powiedziałaby mu o tym wprost.