Выбрать главу

Dźwięki z głównej ulicy wkradły się do zaułka, powoli i ostrożnie, jak gromadka ciekawskich dzieci szperających tam, gdzie im nie wolno.

– Tak lepiej. – Dziewczyna zmrużyła oczy. – Uznasz swoją przegraną?

Nieoczekiwanie rozległ się cichy chichot.

– Ale ja nie przegrywam. Nigdy nie przegrywam, najsłodsza. Nie pamiętasz? Los nie ocenia wyrzuconych kości, dla niego Cesarski Dwór ma taką samą wartość jak Zaraza. Ojojoj, cóż za spojrzenie. Przecież sama zgodziłam się na twoje warunki, nieprawdaż? Więc tak, uznam twoją wygraną, ale ty, złodziejko duszy, zrobisz w zamian coś dla mnie.

– Nie tak się umawiałyśmy.

– Wiem… wiem… i wiem też, że w naszej umowie nie było ani słowa o dźganiu mieczem starej kobiety. Nie bądźmy zbyt drobiazgowi. Dotrzymam słowa, lecz spotkanie spotkaniu nierówne. Ty chciałabyś zapewne z nim porozmawiać, wyjaśnić kilka spraw, napić się wina… a nie odnaleźć go na mgnienie oka przed tym, nim miecz oddzieli jego głowę od ciała. Nie mógłby ci wtedy uciec, ale chyba nie o to ci chodziło? Zapewniam cię, że potrafię dotrzymywać umów równie przewrotnie jak ty. Więc?

Yatech zerknął kątem oka na Kanayoness. Uśmiechała się.

– Pamiętasz ją?

– Co? Kogo?

Starucha zmarszczyła brwi, a on omal się nie roześmiał. Nagłe zmiany nastroju, przeskakiwanie na inny temat w środku, zdawałoby się, niesłychanie ważnej rozmowy albo zamilknięcie bez powodu… zdążył już poznać te dziewczynę na wylot, okazało się jednak, że nawet bogów potrafi ona wyprowadzić z równowagi.

– Ją. Tę, która wcisnęła wszystkim twarze w błocko pełne krwi i łez. Uprzejmie i delikatnie, ale tak, że aż zaczęli się nim dławić. Z tobą zagrała o pewną duszę, bo nie chciałaś się zgodzić na danie jej szansy, dobrze pamiętam?

Oczy, ukryte pod woalką brudnych kłaków, pociemniały.

– On wymordował wszystkie moje dzieci w miastach i osadach wzdłuż całych Wschodnich Dhyrwów, zbezcześcił świątynie, spalił księgi i zrównał z ziemią kręgi wróżb. Nie zasłużył na istnienie.

– A czy w takim razie my zasłużyliśmy? Kto może to ocenić? Przegrałaś z nią jeden rzut kości, ale czy powiedziała ci coś, co pamiętasz do tej pory?

Labaya oblizała wargi.

– Po co… ci to?

– Zbieram jej słowa. Każde, które wypowiedziała. Szukałam ich śladów w świętych księgach, legendach i mitach, ale wiesz, jak to jest. Wszystkie spisano wiele lat po wojnie, czasem wiele pokoleń po niej, na podstawie opowieści przekazywanych z ojca na syna, gdzie każdy dołożył coś od siebie albo starał się upiększyć historię. Choć niektóre z nich są zaskakująco prawdziwe. Ale nie ma to jak sięgnięcie do źródła.

Przez dłuższą chwilę starucha milczała, tylko po jej twarzy przebiegały nerwowe tiki.

– Powiedziała, że żadna gra nie zostaje rozstrzygnięta, póki ostatni gracz nie wykona ruchu. I że przyszłość to zawsze ta część kartki, na którą nie zawędrowało jeszcze pióro.

Westchnienie kazało Yatechowi zerknąć w bok. Dziewczyna uśmiechała się szeroko.

– Zawsze była dobra w obelgach. Powiedzieć tej, która przybrała tytuł Pani Losu, że przyszłość nie istnieje, a jej potęga to iluzja oparta tylko na wierze śmiertelników… – Kanayoness zamrugała szybko. – Dobrze więc, co chcesz, żebym zrobiła?

Bogini odchrząknęła ustami Labayi.

– Powiem ci, jak zostaniemy same. Tylko we dwie.

– Dobrze. Keru’weln, wyjdź i poczekaj na ulicy.

Część I

Stukot kości

Rozdział 1

Strzepnęła krew z klingi ruchem tak szybkim, że esowato wygięta głownia talhera rozmazała się w powietrzu. Krople karminu ułożyły się na ziemi półkoliście i przez kilka chwil, nim wsiąkły w piach, wyglądały jak sznur rubinów, drogocenna kolia ciśnięta niedbale na ziemię przez znudzoną arystokratkę. Potem ktoś szurnął nogą i wzór znikł.

To moja krew ściekająca po jelcu wzdłuż klingi, dotarło do niej. Trafiła mnie, pulsowanie w lewym przedramieniu to rana, gorąca wilgoć lepiąca dłoń do rękojeści to moje życie. To dlatego się nie spieszy, z każdym uderzeniem serca tracę siły. Jeszcze kilka, a będę powolna jak pijany żółw.

Cofnęła się, pół kroku, potem jeszcze pół. Omalana czekała, uśmiechając się tym swoim nieśmiałym grymasem, jakby chciała powiedzieć: „Przepraszam, zrobiłam ci krzywdę?”. Jej sanqui kołysała się z boku na bok z ostrzem naznaczonym czerwienią.

Deana cofnęła się jeszcze raz. Kolejny krok. Szabla jej przeciwniczki była dłuższa od talherów, do tego miała bardzo niewielką krzywiznę ostrza, co dodawało jej zasięgu. Ponownie, czując narastające zdezorientowanie, musnęła spojrzeniem pochwę szabli Omalany. Szara, nijaka, pozbawiona ozdób poza okuciem szyjki, przedstawiającym uśmiechniętego węża. Powinna się domyślić. Wąż – zabójca, niespodziewana śmierć wśród piasków.

Dlaczego ta suka nie nosi bieli na pochwie?!

Nagle sanqui pomknęła ku jej twarzy w dość wolnym i przewidywalnym sztychu. Deana odbiła go, nie próbując kontrować, już dwa razy dała się nabrać na niezgrabność takich ataków, w których pozornie prostacka technika ledwo skrywała oszałamiającą precyzję i szybkość. Zabójcza elegancja, z jaką ta kobieta posługiwała się szablą, miała w sobie coś boskiego. Mimo białych pochew talherów Deana od dłuższego czasu czuła się jak dziecko, uczące się pod okiem wymagającego i surowego mistrza. Nie uderzaj tak nisko! Za wolno parujesz! To szabla, a nie Długi Ząb! Po co ci dwie ręce, skoro walczysz tylko jedną!

Każda z tych lekcji została jej udzielona.

A trans nie nadchodził.

Zaczęła przenosić ciężar ciała w tył, by cofnąć się jeszcze trochę, gdy Omalana znów zaatakowała. Dwa drobne, szybkie kroki i nagle pojawiła się głownia szabli, lecąca ku twarzy Deany, by w ostatniej chwili zmienić kierunek i uderzyć w serce. Sparowała, sama nie wiedząc jak, odbiła kolejne dwa ciosy, raczej rozpaczliwie machając bronią, niż uprawiając coś, co nawet najbardziej uprzejmy obserwator mógłby nazwać szermierką. Wszystko z niej uleciało, miesiące, lata zmagań z własnymi słabościami, galony wylanego potu, siniaki, naciągnięte ścięgna i mięśnie, rany, ćwiczenie ciała i uczenie się oszukiwania umysłu, ignorowania zmęczenia, strachu, bólu, by sięgnąć głębiej, po wewnętrzny płomień, który dawał siłę każdemu mistrzowi Issaram. Czuła się, jakby była jedną z północnych kobiet, słabych i bezbronnych, którą los postawił na drodze machiny śmierci w postaci szkolonej od dziecka issarskiej zabójczyni. Trans khaan’s nie nadchodził, uciekał przed nią, wydawał się raczej dziwaczną ideą niż stanem, który jeszcze wczoraj potrafiła osiągnąć tylko dzięki serii ćwiczeń oddechowych. Sani – wewnętrzny płomień, zdawał się tylko wspomnieniem o garści popiołu. Sparowała podstępny sztych rozpaczliwym machnięciem klingi, które ozdobiło okolicę następnym rubinowym wisiorem, i spróbowała jeszcze raz sięgnąć po khaan’s, skupić się na ranie, obkurczyć żyły, wycofać krew w głąb ciała. W transie zrobiłaby to bezwiednie, między dwoma uderzeniami serca, teraz straciła cenne mgnienie oka i nagle zobaczyła wyraźnie, jak sztych sanqui sunie ku jej piersi, powoli, wszystko wokół wypełnił brudny olej strachu i bezradności, i tylko ten kawałek stali błyszczy jasnym światłem, jakby odbitym od blasku wybuchającej gwiazdy.

Uderzenie…

Obudziła się, gwałtownie zasysając powietrze, z dłońmi mimowolnie przyciśniętymi do piersi. Nie trafiła mnie, przypomniała sobie, a nasza walka wyglądała inaczej. Mimo iż Omalana nie nosiła białej pochwy, umiała znaleźć drogę do transu khaan’s, więc wdarła się w życie afraagry, zostawiając za sobą kilka trupów i omal nie doprowadzając do wybuchu wojny między rodami. Była dobra, po raz kolejny przyznała w myślach Deana, dobra jak nikt, z kim do tej pory walczyłam, na tyle dobra, by odesłać do wspólnej duszy jej fragmenty, które nosili Neeneyr i Kensja. Lecz w ostatecznym rozrachunku ja byłam lepsza.