Teraz zrozumiała dlaczego. Od dłuższego czasu w jej życiu brakowało równowagi. Zarywała noce, ślęcząc nad maszynopisami, które usiłowała doprowadzić do perfekcji. Dobrze wynagradzana i satysfakcjonująca praca, w porządku, ale praca jest przecież gumową piłką, prawda?
Natomiast rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawość to bezcenne szklane kule.
No i dziecko rosnące w jej łonie też było taką szklaną kulą.
NAZAJUTRZ rano siedziała w żółtej taksówce z dwiema przyjaciółkami, Susan Kingsolver i Laurie Raleigh. Jechała do swojego ginekologa, doktora Alberta K. Sassoona.
Susan i Laurie towarzyszyły jej dla moralnego wsparcia. Wiedziały o ciąży Katie i uparły się by z nią pojechać. Teraz trzymały ją za ręce.
– Dobrze się czujesz, kochanie? – zapytała Susan.
Była nauczycielką w szkole podstawowej na Dolnym Wschodnim Manhattanie. Pewnego lata poznały się na terenach rekreacyjnych Hamptons i bardzo zaprzyjaźniły.
– Doskonale. Po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. I nie mogę uwierzyć, że zaraz znajdę się przed Sassoonem.
Kiedy wysiadła, zdała sobie sprawę, iż gapi się tępo na dobrze znane witryny sklepów. Co ona powie doktorowi Sassoonowi? Kiedy była u Alberta na początku roku, tak się cieszył, że kogoś znalazła… A teraz taki numer?
Wszystko docierało do niej jak z oddali, chociaż Susan i Laurie trajkotały serdecznie, żeby podtrzymać ją na duchu. Naprawdę bardzo jej pomagały.
– Cokolwiek postanowisz – szepnęła Laurie, kiedy wezwano Katie do gabinetu – wyjdzie na dobre. Bo ty jesteś dobra.
Cokolwiek postanowi?
Nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę.
Albert Sassoon przyjął ją z uśmiechem. Katie od razu pomyślała o serdeczności Suzanne Harrison wobec jej pacjentów.
– A zatem… – powiedział lekarz, kiedy Katie wkładała nogi w strzemiona.
– A zatem, taka byłam zakochana, że zapomniałam o zabezpieczeniu. I wpadłam – rzekła z trudem i roześmiała się niepewnie.
Ale po chwili śmiech przeszedł w płacz. Albert delikatnie przytulił jej głowę do piersi.
– Już dobrze, Katie, już dobrze. Już dobrze.
– Chyba wiem, co zrobię – mówiła Katie ze szlochem. – Chyba… chyba… zatrzymam… dziecko.
– Gratuluję decyzji – powiedział doktor Sassoon i poklepał ją delikatnie po plecach. – Będziesz wspaniałą matką.
Dziennik
Dzisiaj wróciłam ze szpitala. Co za rozkosz być znów w domu. Zresztą, gdziekolwiek. Uwielbiam nasz domek na Beach Road. Bardziej niż kiedykolwiek. Doceniam każdy jego zakamarek, każdy zakątek.
Matt przygotował w pokoju słonecznym drugie śniadanie. Nakrył stół obrusem w czerwono-białą kratę. Podał sałatkę nicejską, chleb z dwunastu ziaren, herbatę słoneczną. Prawdziwa uczta. Potem trzymał mnie za rękę, a ja ciebie.
Nickolas, Suzanne i Matt. Szczęście jest takie proste.
Każda chwila z tobą to dla mnie istny cud i wielkie szczęście.
Wczoraj po raz pierwszy zabrałam cię nad Atlantyk. Był pierwszy lipca. Oszalałeś z radości.
Woda była piękna, fale niewielkie. W sam raz dla ciebie. Jeszcze lepsza okazała się plaża, twoja prywatna piaskownica.
Po powrocie do domu pokazałam ci zdjęcie naszej dwuletniej sąsiadeczki Bailey Mae Bone. Uśmiechnąłeś się, a potem wydąłeś usta. Ech, już czuję, jaki będzie z ciebie podrywacz.
Jako facet masz niezły gust. Uwielbiasz patrzeć na piękne rzeczy – drzewa, ocean, źródła światła.
Lubisz też brzdąkać na klawiszach fortepianu, co niepomiernie mnie cieszy. I uwielbiasz sprzątać. Jeździsz po domu dziecinnym odkurzaczem i ścierasz plamy papierowymi ręcznikami. Może jak podrośniesz, będziesz mnie czasem wyręczał.
Tyle mi sprawiasz radości.
Przytulam do serca każdy twój uśmieszek, każdy przejmujący płacz.
– OBUDŹ się, ślicznotko. Dzisiaj kocham cię jeszcze bardziej niż wczoraj.
Matt budzi mnie codziennie tak samo od powrotu ze szpitala. Nawet jeszcze zanim się dobudzę, głaszcze mnie po sercu ten jego kojący głos i te słowa.
Mijały tygodnie, wracałam do zdrowia. Zaczęłam wychodzić na długie spacery po plaży. Zaczęłam nawet przyjmować czasem pacjentów. I gimnastykowałam się więcej niż kiedykolwiek w życiu.
Minęło jeszcze kilka tygodni, siły mi wróciły. Naprawdę byłam dumna.
Pewnego ranka Matt obudził mnie, stojąc z tobą na ręku przy moim łóżku. Obaj się uśmiechaliście. Zwietrzyłam spisek.
– Obudź się, śliczna. Kocham cię. I oznajmiam uroczyście, że właśnie zaczął się trzydniowy weekend rodziny Harrisonów! Wstawaj, bo już jesteśmy spóźnieni.
– Co takiego? – spytałam, wyglądając przez okno sypialni. Na dworze było jeszcze ciemno.
Zrobiłeś taką minę, jakby twój tata do reszty zwariował.
– Poczekaj tu, łobuziaku – zakomenderował Matt, kładąc cię na łóżku, obok mnie. – A ty pakuj się. Wyjeżdżamy. Zamówiłem weekend w „Zajeździe Hob Knob” w Edgartown. Królewskie łoża, wiejskie śniadanie, po południu podwieczorek. Nie będziesz musiała kiwnąć palcem, nie mówiąc o zmywaniu czy odbieraniu telefonów. Czy ci to odpowiada?
Bardzo odpowiadało. O czymś takim marzyłam.
TO JEST opowieść miłosna, Nickolasie. O tobie, o mnie i o tatusiu. O tym, jak może być cudownie, jeśli trafi się na właściwą osobę. O tym, jak trzeba się cieszyć każdą chwilą z tą najbliższą istotą. Każdym ułamkiem sekundy.
Nasza trzydniowa przygoda rozpoczęła się na karuzeli Fruwające Konie, gdzie dosiedliśmy zaczarowanych rumaków i jeździliśmy po wzgórzach Oak Bluffs jak za dawnych czasów. Naprawdę jedno wielkie szaleństwo!
Odwiedziliśmy plaże, na których tak dawno nie byliśmy. Przeszliśmy się, trzymając się za ręce po Lobsterville w Quansoo i po mojej ulubionej Bend przy Road Beach.
Przyjechaliśmy się powozem na farmie Scrubby Neck, gdzie karmiłeś konie, a tak się przy tym zanosiłeś śmiechem, że bałam się, czy nie dostaniesz czkawki. Promieniałeś ze szczęścia pod grzywami wspaniałych belgijskich olbrzymów.
Jedliśmy w przeuroczych restauracjach. W „Czerwonym Kocie”, w barku „Słodkie Życie”, w „L`Etoile”. Wyglądałeś jak całkiem duży chłopiec, kiedy tak siedziałeś między nami na wysokim krzesełku i uśmiechałeś się w blasku świec.
Niedaleko znajdował się sklepik rzemiosł artystycznych Splatter. Zrobiliśmy tam sobie filiżanki i spodki. Pomalowałeś, Nikielku, własny talerz, zdobiąc go jaskrawymi, niebieskimi i żółtymi, bohomazami, które miały wyobrażać mnie, tatę i ciebie.
I wtedy nadszedł czas wracać do domu.
Pamiętasz jeszcze?
Za ostatnim zakrętem do naszego domu zobaczyłam jakieś samochody zaparkowane niedbale na poboczu Beach Road. Dalej stało jeszcze kilka innych wozów i ciężarówek, ale, o dziwo, nie widziałam podjazdu.
Na jego miejscu wznosiła się nowa przybudówka, a dopiero po drugiej stronie dostrzegłam podjazd.
– Co to ma być? – spytałam, w lekkim szoku.
– Suzanne, to tylko taka mała przybudówka. Skromne początki. Masz nowy gabinet przy domu. Żebyś nie musiała jeździć do pracy.