Nagle do uszu jej doszedł tupot kilku koni.
Więc pociągnąwszy pana Zagłobę za rękaw rzekła:
— Jeźdźcy jakowiś sadzą za nami!
— Co? Jak? Kto? — spytał zaspany pan Zagłoba.
— Jeźdźcy jakowiś sadzą!
Pan Zagłoba zbudził się zupełnie.
— O! Zaraz „sadzą”! Słychać tętent, może kto jedzie tą samą drogą…
— Pewna jestem, że zbóje!
Basia dlatego tak była pewna, że w duszy bardzo sobie przygody, zbójów i sposobności do okazania swej odwagi życzyła, toteż gdy pan Zagłoba sapiąc i mrucząc począł wyciągać z siedzenia krócice, które zawsze „od trafunku”[259] ze sobą woził, ona zaraz jęła się napierać, by jej jedną oddał.
— Już ja pierwszego, który się zbliży, nie chybię. Ciotka okrutnie z bandoleciku strzela, ale ona w nocy nie widzi. Przysięgłabym, że to zbóje! Aj, Boże, żeby choć nas zaczepili! Dawaj waćpan prędzej krócice!
— Dobrze — odrzekł Zagłoba — ale mi przyrzekniesz, że przede mną i póki nie powiem: „pal!”, nie strzelisz. Dać tobie broń, toś gotowa wygarnąć do pierwszego lepszego szlachcica, nie spytawszy się pierwej: „werdo”[260], a później sprawa!
— To naprzód spytam: „werdo?”
— Ba, a jak pijacy będą przejeżdżać i poznawszy niewieści głos, coś niepolitycznego ci odpowiedzą?
— Gruchnę wtedy z krócicy! Dobrze?
— No! Bierzże tu człeku taką paliwodę[261] do miasta! Powiadam ci, że nie masz strzelać bez komendy!
— Spytam: „werdo”, ale tak grubo, że nie poznają.
— Niechże i tak będzie! Ha! Słyszę już ich z bliska. Bądź pewna, że to jacyś stateczni ludzie, bo łotrzykowie wypadliby znienacka z rowu.
Że jednak hultajstwo włóczyło się istotnie po drogach i nieraz słychać było o wypadkach, kazał pan Zagłoba powożącemu czeladnikowi nie wjeżdżać między drzewa czerniące się tuż na zakręcie, ale stanąć na dobrze oświeconym[262] miejscu.
Tymczasem czterech jeźdźców zbliżyło się na kilkanaście kroków. Wówczas Basia zdobywszy się na bas, który jej samej wydał się godnym dragona, spytała groźnie:
— Werdo?
— A czego to stoicie na drodze? — odrzekł jeden z jeźdźców, któremu widocznie przyszło do głowy, że podróżnym musiało się coś popsuć w zaprzęgu lub wozie.
Lecz na ten głos Basia opuściła zaraz krócicę i rzekła pospiesznie do pana Zagłoby:
— Doprawdy, że to wujko!… O dla Boga!…
— Jaki wujko?
— Makowiecki…
— Hej tam! — krzyknął Zagłoba — a czy to nie pan Makowiecki z panem Wołodyjowskim?
— Pan Zagłoba? — ozwał się mały rycerz.
— Michale!
Tu pan Zagłoba począł z wielkim pośpiechem przekładać nogi przez poręcz skarbniczka, lecz nim przełożył jedną, Wołodyjowski zeskoczył z konia i już był przy wasągu. Poznawszy przy świetle księżyca Basię, chwycił ją za obie ręce i zawołał:
— Witam waćpannę całym sercem! A gdzie panna Krzysia? Siostra? Zdrowiż wszyscy?
— Zdrowi, dziękować Bogu! Że to na koniec waćpan przyjechał! — odrzekła z bijącym sercem Basia. — Wujko jest także? Wujku!
To rzekłszy chwyciła za szyję pana Makowieckiego, który właśnie nadszedł do skarbniczka, a pan Zagłoba otworzył tymczasem Wołodyjowskiemu ramiona. Po długich powitaniach nastąpiła prezentacja pana stolnika Zagłobie, następnie zaś obaj przyjezdni panowie oddawszy konie czeladnikom siedli do wasągu; Makowiecki z Zagłobą zajęli poczesne siedzenie, zaś Basia z Wołodyjowskim usadowili się na przodku.
Nastąpiły krótkie zapytania i krótkie odpowiedzi, jako zwyczajnie bywa, gdy się ludzie po długim niewidzeniu spotykają.
Wypytywał więc pan Makowiecki o żonę, a Wołodyjowski raz jeszcze o zdrowie panny Krzysi; za czym zdumiał się nad Ketlingowym bliskim wyjazdem, ale nie miał czasu nad nim się zastanawiać, bo zaraz musiał opowiadać, co tam w kresowej stanicy porabiał, jako ordzińskich grasantów[263] podchodził, jak mu było tęskno, ale zdrowo starego życia zakosztować.
— Ot! Zdawało mi się — mówił — że łubniańskie czasy nie minęły, żeśmy to jeszcze razem ze Skrzetuskim i Kuszlem, i Wierszułłem… Dopiero jak mi rankiem wiadro wody do umywania przynosili, a siwe włosy na skroniach w nim ujrzałem, dopieroż człek się opamiętywał, że już nie ten, co był dawniej, chociaż z drugiej strony przychodziło znów do głowy, że póki ochota taż sama, to i człek ten sam.
— O! Toś w sedno utrafił! — odrzekł Zagłoba — widać, że ci się tam na świeżych trawach i dowcip odpasł, bo dawniej nie był taki rączy. Ochota to grunt! I nie masz lepszej na melankolię[264] driakwi[265].
— Że prawda, to prawda — dodał pan Makowiecki. — Siła tam w Michałowej stanicy żurawi studziennych, bo żywej wody w pobliżu brakuje. To powiadam waćpanu, że kiedy świtaniem żołnierze poczną owymi żurawiami skrzypieć, budzisz się waszmość z taką ochotą, że ci się chce zaraz Bogu dziękować za to tylko, że żyjesz.
— Ha! Żebym choć na dzień mogła tam być! — zawołała Basia.
— Jeden na to sposób — odrzekł Zagłoba — wyjdź za rotmistrza strażowego.
— Pan Nowowiejski prędzej, później rotmistrzem zostanie — wtrącił mały rycerz.
— Już! — zawołała gniewnie Basia. — Nie prosiłam waćpana, byś mi pan Nowowiejskiego zamiast gościńca przywoził!
— Ja też co innego przywiozłem, bo bakalijki zacne. Będzie pannie Basi słodko, a onemu biedakowi tam gorzko.
— To trzeba mu było bakalijki oddać, niechby je zjadł, póki mu wąsy nie urosną.
— Imainuj[266] sobie waćpan — rzekł do Makowieckiego pan Zagłoba — to tak oni ze sobą zawsze! Szczęściem, że proverbium[267] powiada: „Kto się czubi, ten się lubi”.
Basia nic nie odrzekła, pan Wołodyjowski zaś, jakby oczekując odpowiedzi, spojrzał wesoło na jej maluchną, oświeconą jasnym światłem twarzyczkę, która wydała mu się tak ładną, że mimo woli pomyślał:
„Ależ i to licho tak gładkie, że można by oczy zgubić!…”
Lecz widocznie zaraz co innego musiało mu przyjść na myśl, bo odwrócił się do woźnicy.
— A porachuj no tam biczem konie — rzekł — i jedź żywiej.
Wartko potoczył się skarbniczek po tych słowach, tak wartko, że jadący czas jakiś siedzieli w milczeniu i dopiero gdy wjechali na piaski, Wołodyjowski ozwał się znowu:
— Ale mi ten wyjazd Ketlingowy po głowie chodzi! Że też mu wypadło pod sam mój przyjazd i pod elekcję…
— Tyle Angielczykowie na naszą elekcję zważają, ile na twój przyjazd — odparł Zagłoba. — Ketling sam z nóg ścięty, że musi wyjeżdżać i nas zostawić…
Basia już miała na języku: „Szczególniej Krzysię”, ale coś nagle tknęło ją, żeby o tym, również jak i o niedawnym postanowieniu Krzysi nie wspominać. Instynktem niewieścim odgadła, że tak jedno, jak drugie może zaraz na wstępie pana Michała dotknąć, zaboleć, i samą ją coś zaraz zabolało, więc mimo całej swej porywczości zamilkła.
„O intencjach Krzysinych i tak on się dowie — pomyślała sobie — ale widać lepiej o tym teraz nie mówić, skoro i pan Zagłoba żadnym słówkiem nie wspomniał”.