— Daj Boże dzień, pojadę raźniej! — powtarzała sobie co chwila.
Na koniec wyjechała na obszerną równię porosłą rzadkim lasem i widząc, że konie ledwie już nogi wloką, zatrzymała się na wypoczynek. Oba rumaki powyciągały w tej chwili szyje ku ziemi i wysuwając jedną z nóg przednich, poczęły skubać chciwie mchy i zwiędłą trawę. W lesie była zupełna cisza, którą przerywał tylko donośny oddech koni i chrupotanie traw w ich potężnych szczękach.
Zaspokoiwszy, a raczej oszukawszy pierwszy głód, oba rumaki miały widocznie ochotę się wytarzać, ale Basia nie mogła dogodzić tej ich chęci. Nie śmiała nawet popuścić popręgów i sama zleźć na ziemię, bo chciała być w każdej chwili do dalszej ucieczki gotową.
Przesiadła się jednak na Azjowego bachmata, bo dzianet niósł ją już od ostatniego południowego popasu, a lubo dzielny i szlachetną krew w żyłach mający, był jednak od bachmata delikatniejszy.
Urządziwszy to, po pragnieniu, które gasiła kilkakrotnie w czasie przepraw, poczuła głód, więc zaczęła jeść owo siemię, którego woreczek znalazła przy kulbace Tuhaj-bejowicza. Wydało się jej bardzo dobre, choć nieco zgorzkniałe, więc jadła dziękując Bogu za ten niespodziany posiłek.
Lecz jadła oszczędnie, by starczyło aż do Chreptiowa. Potem zaraz sen jął kleić z nieprzepartą siłą jej powieki, ale jednocześnie, gdy ruch koński przestał ją rozgrzewać, przejęło ją dotkliwe zimno. Nogi miała zupełnie skostniałe; czuła też niezmierne znużenie w całym ciele, szczególniej w krzyżu i w ramionach wysilonych pasowaniem się z Azją. Ogarnęła ją wielka słabość i oczy jej przymknęły się.
Lecz po chwili otworzyła je przemocą.
„Nie! W dzień, w czasie jazdy, spać będę — pomyślała — bo jeśli teraz zasnę, to zmarznę…”
Jednakże myśli jej mąciły się coraz bardziej lub zachodziły jedne na drugie, przedstawiając bezładne obrazy, w których puszcza, ucieczka, pogoń, Azja, mały rycerz, Ewka i ostatnie zdarzenia mieszały się ze sobą w półsen, w półjawę. Wszystko to gdzieś biegło naprzód, jak biegnie fala gnana wiatrem, a ona, Basia, biegła razem, bez strachu, bez radości, jakoby z umowy. Azja niby ją gonił, ale jednocześnie rozmawiał z nią i frasował się o konie; pan Zagłoba gniewał się, że wieczerza wystygnie, Michał pokazywał drogę, a Ewka jechała za nimi w saniach, jedząc daktyle.
Potem te osoby zacierały się coraz bardziej, jak gdyby je poczęła przesłaniać mglista zasłona lub pomroka — i stopniowo nikły; została tylko ciemność jakaś dziwna, bo lubo wzrok nie przebijał jej wcale, wydawała się jednak pustą i idącą niezmiernie daleko… Przenikała ona wszędy, przenikała następnie do głowy Basi i pogasiła w niej wszystkie widzenia, wszystkie myśli, jak powiew wiatru gasi palące się nocą na otwartym powietrzu pochodnie.
Basia usnęła, ale może na szczęście dla niej, zanim chłód zdołał zwarzyć krew w jej żyłach, obudził ją niezwykły hałas. Konie szarpnęły się nagle: widocznie działo się w puszczy coś nadzwyczajnego.
Basia odzyskawszy w jednej chwili przytomność, chwyciła Azjowy muszkiet i pochylona na koniu, ze skupioną uwagą i rozdętymi nozdrzami poczęła nasłuchiwać. Była to tego rodzaju natura, że każde niebezpieczeństwo w pierwszym mgnieniu oka budziło w niej czujność, odwagę i gotowość do obrony.
Lecz tym razem, przysłuchawszy się pilniej, uspokoiła się zaraz. Odgłosy, które ją zbudziły, były rechtaniem[489] dzikich świń. Czy basiory podbierały się ku warchlakom, czy też odyńce poczęły się ciąć o samury, dość, że naraz rozebrzmiała cała puszcza. Ów warchoł odbywał się niezawodnie dość daleko, ale wśród ciszy nocnej i powszechnego uśpienia wydawał się tak bliskim, iż Basia słyszała nie tylko rechtanie i kwiki, ale świst głośny oddychających gwałtownie nozdrzy. Nagle rozległ się łomot, tętent, trzask łamanych chrustów i całe stado, lubo niewidzialne dla Basi, przeleciawszy w pobliżu, pogrążyło się w głębiach puszczy.
A w onej niepoprawnej Basi, mimo jej strasznego położenia, zbudziła się na mgnienie powieki żyłka myśliwska i zrobiło się jej żal, że nie widziała przelatującego stada.
„Człowiek by się trocha przypatrzył — rzekła sobie w duszy — ale nic to! Jadąc tak lasami, pewnie jeszcze co zobaczę…”
I dopiero po tej uwadze przypomniawszy sobie, że lepiej nic nie widzieć, a jak najprędzej uciekać, puściła się w dalszą drogę.
Nie można było stać dłużej jeszcze i dlatego, że chłód ogarniał ją coraz dotkliwszy, a ruch koni rozgrzewał ją znacznie, mało stosunkowo nużąc. Konie za to, które nieco tylko mchu i zmarzłych traw zdołały uszczknąć, ruszyły wielce niechętnie i z pospuszczanymi głowami. Szron w czasie postoju okrył im boki i zdawało się, że ledwie nogi wloką. Szły przecie od południowego popasu niemal bez wytchnienia.
Przejechawszy polanę, z oczyma utkwionymi w Wielki Wóz na niebie, Basia pogrążyła się w puszczę, niezbyt gęstą, ale pagórkowatą, poprzecinaną wąskimi jarami. Stało się też i ciemniej, nie tylko z powodu cienia, jakie rzucały rozłożyste drzewa, ale także i dlatego, że opary podniosły się z ziemi i skryły gwiazdy. Trzeba było jechać na oślep. Jedne tylko jary dawały Basi jakąkolwiek wskazówkę, że posuwa się w słusznym kierunku, bo to wiedziała, że wszystkie one ciągną się od wschodu ku Dniestrowi, że więc przebywając coraz nowe, zdąża wciąż ku północy. Pomyślała jednak, że mimo tej wskazówki grozi jej zawsze: albo zbytnie oddalenie się od Dniestru, albo zbytnie zbliżenie się ku niemu. I jedno, i drugie mogło być niebezpieczne, bo w pierwszym razie wypadłoby nałożyć ogromnie drogi, w przeciwnym — mogła wyjechać na Jampol i tam wpaść we wraże ręce.
Czy zaś była jeszcze przed Jampolem czy właśnie na jego wysokości, czy też zostawiła go już za sobą, o tym nie miała najmniejszego pojęcia.
„Prędzej będę wiedziała, kiedy ominę Mohilów — mówiła sobie — bo ten leży w jarze wielkim i ciągnącym się daleko, któren może poznam”.
Po czym spojrzawszy w niebo myślała dalej:
„Daj mi Boże przebrać się jeno za Mohilów, bo tam zaczyna się już Michałowe panowanie, tam mnie już nic nie ustraszy…”
Tymczasem noc stała się jeszcze ciemniejszą. Szczęściem, na podłożu leśnym leżał tu już śnieg, na którego białym tle można było odróżniać ciemne pnie drzew, niższe konary i omijać je. Natomiast musiała Basia jechać wolniej i skutkiem tego na duszę jej padły znów te strachy przed siłą nieczystą, które na początku nocy ścinały jej krew lodem.
„Jeśli zobaczę świecące ślepie nisko — rzekła do swej strwożonej duszy — nic to! To będzie wilk; ale jeśli na wysokości człowieka…”
I w tej samej chwili krzyknęła głośno:
— W imię Ojca i Syna!…
Bo czy to było złudzenie, czy może dziki zdeb[490] siedział na gałęzi, dość, że Basia wyraźnie ujrzała parę błyszczących ślepiów na wysokości człowieka.
Z trwogi jej samej zaszły oczy pomroką, ale gdy przejrzała znowu, nie było już nic widać, tylko jakiś szelest dał się słyszeć między konarami, tylko jej serce tłukło się w piersiach tak głośno, jak gdyby chciało pierś rozsadzić.