Potem zaś jęło płynąć pospolite ruszenie z Azji. Baszowie Siwasu, Brussy, Alepu, Damaszku, Bagdadu prócz regularnych wojsk przyprowadzili ze sobą tłumy orężne począwszy od dzikich górali z cedrem okrytych gór Azji Mniejszej, skończywszy na smagłych mieszkańcach pobrzeży Eufratu i Tygru. Stanęli na wezwanie kalifa i Arabowie, których burnusy[505] pokryły jakoby śniegiem kuczunkauryjskie błonie; byli między nimi i koczownicy z pustyń piaszczystych, i mieszkańcy miast od Medyny do Mekki. Nie została w domowych pieleszach i hołdownicza egipska potęga. Którzy w rojnym Kairze siedzieli, którzy co wieczora patrzyli w płonące zorzą piramidy, którzy błądzili po tebańskich ruinach, którzy mieszkali w owych mrocznych krajach, skąd święty Nil wypływa, którym słońce spaliło na kolor sadzy skórę — ci wszyscy tkwili teraz orężnie na adrianopolskiej grudzi, modląc się co wieczora o zwycięstwo dla Islamu, o zagładę dla krainy, co sama jedna zasłaniała od wieków przed wyznawcami proroka resztę świata.
Były krocie zbrojnego ludu, setki tysięcy koni rżały na błoniu, setki tysięcy bawołów, owiec i wielbłądów pasły się obok stad końskich. Można było mniemać, że z rozkazu bożego anioł wypędził ludy z Azji jak niegdyś Adama z raju, i kazał im iść w strony, w których słońce bledsze i step śniegiem się zimą pokrywa. Więc szli, wraz ze stadami, mrowiem nieprzebranym, biali, ciemni i czarni wojownicy. Ileż tam było słychać języków, ile strojów odmiennych błyszczało w wiosennym słońcu! Narody dziwiły się narodom; obce były jednym drugich obyczaje, nieznana broń, odmienne wojowania sposoby i tylko wiara łączyła te wędrowne pokolenia, tylko gdy muezini poczęli wzywać na modlitwę, wówczas te różnojęzyczne zastępy zwracały się twarzą ku wschodowi, jednym głosem wzywając Allacha.
Samej służby przy sułtańskim dworze było więcej niż wszystkich wojsk w Rzeczypospolitej. Za wojskiem i zbrojną ochotniczą hassą ciągnęły tłumy bazarników przedających towar wszelaki; wozy ich wraz z wojskowymi płynęły rzeką.
Dwóch trójbuńczucznych baszów na czele dwóch wojsk nie miało innej roboty, jeno dostarczać spyży[506] tej ćmie ludzkiej — i była wszystkiego obfitość. Sangrytański sandżak czuwał nad całym olbrzymim taborem prochów. Z wojskiem szło dwieście dział, z tych dziesięć „burzących”, tak wielkich, jakich żaden król chrześcijański nie posiadał. Beglerbejowie azjatyccy stali na prawym skrzydle, europejscy zaś na lewym. Namioty zajmowały tak wielką przestrzeń, że wobec nich Adrianopol wydawał się niezbyt wielkim grodem. Same sułtańskie, lśniące od purpury, jedwabnych sznurów, atłasów i złotych haftów, stanowiły jakby osobne miasto. Wśród nich mrowiły się zbrojne straże, czarni rzezańcy z Abisynii, w kaftanach żółtych i niebieskich; olbrzymi hamalowie z kurdyjskich plemion, przeznaczeni do noszenia ciężarów; młode pacholęta z pokoleń Uzbeków, o twarzach nad miarę pięknych, poprzysłanianych jedwabnymi frędzlami i mnóstwo innej służby, pstrej i barwnej jako kwiaty stepowe, to masztalerskiej[507], to stołowej, to do noszenia lamp, to wreszcie do posługi ważniejszym dworzanom oddanej.
Na obszernym majdanie naokół sułtańskiego dworu, który przepychem i rozkoszą raj obiecany wiernym przypominał, stały nie tak okazałe, ale królewskim równe dwory wezyra, ulemów i anatolskiego baszy, młodego kajmakana[508] Kara Mustafy, na którego i sułtańskie, i wszystkie w całym obozie oczy zwrócone były, jako na przyszłe „słońce wojny”.
Przed namiotami padyszacha widać było świetne straże „polachskiej” piechoty przybranej w zawoje tak wysokie, że ludzie noszący je wydawali się olbrzymami. Zbrojna ona była w dziryty[509] osadzone na długich ratyszczach i krótkie, krzywe miecze. Płócienne jej schroniska dotykały do schronisk sułtańskich rzemieślników. Dalej szedł obóz straszliwych janczarów zbrojnych w muszkiety i włócznie, jądro potęgi tureckiej stanowiących. Ni cesarz niemiecki, ni król francuski nie mógł się pochlubić piechotą równą tej w liczbie i bojowej sprawności. W wojnach z Rzecząpospolitą miększy w ogóle lud sułtański nie mógł się mierzyć w równej sile z komputowymi wojskami — i czasem tylko niezmierną przewagą liczebną przygniatał je i zwyciężał. Lecz janczarowie nawet regularnym chorągwiom jazdy ośmielali się stawiać czoło. Budzili oni postrach w całym chrześcijańskim świecie, a nawet w samym Carogrodzie. Częstokroć i sam sułtan drżał przed tymi pretorianami, a główny aga tych „baranków” bywał jednym z najwyższych dygnitarzy w dywanie.
Za janczarami stali spahowie, za nimi regularne wojska baszów, a dalej pospolitacka hassa. Cały ten obóz od kilku miesięcy stał już pod Konstantynopolem, czekając, aż się potęga uzupełni przybywającymi z najdalszych stron tureckiego władztwa zastępami i aż słońce wiosenne, wyssawszy wilgoć z ziemi, ułatwi pochód do „Lechistanu”.
Słońce zaś, jakoby także woli sułtana podległe, świeciło pogodnie. Od początku kwietnia do maja zaledwie kilka razy dżdże ciepłe zrosiły kuczunkauryjskie błonie, zresztą nad namiotami sułtana zwieszał się błękitny boży namiot bez chmurki. Blaski dzienne grały na białych płótnach, na bombiastych zawojach, na różnobarwnych kefijach[510], na ostrzach hełmów, chorągwi i dzirytów, zatapiając wszystko — i obóz, i namioty, i ludzi, i stada — w morzu jasnego światła. Wieczorem na pogodnym niebie połyskiwał nieprzesłonięty tumanem sierp księżyca i patronował cicho tym tysiącom, które pod jego znakiem ciągnęły na zdobywanie ziem coraz nowych; potem wybijał się coraz wyżej na niebo i bladł przy łunie ognisk. Lecz gdy one rozbłysły na całej tej niezmiernej przestrzeni, gdy piesi Arabowie z Damaszku i Alepu, zwani mianem massała-dziłarów, pozapalali zielone, czerwone, żółte i błękitne lampy wedle sułtańskich i wezyrskich namiotów, zdawać się mogło, że to szmat nieba upadł na ziemię i że to gwiazdy tak się mienią i migocą na błoniu.
Wzorowy ład i posłuch panowały wśród tych zastępów. Baszowie gięli się, jak trzcina pod wichrem, przed wolą sułtańską, przed nimi gięło się wojsko. Nie zbrakło spyży dla ludzi i stad. Wszystkiego dostarczano nad miarę, wszystkiego w porę. We wzorowym również porządku przechodziły godziny ćwiczeń wojennych, godziny posiłku i modlitwy. W chwilach gdy muezini poczęli wzywać z pobudowanych naprędce drewnianych wieżyczek na modlitwę, całe wojsko obracało się twarzą ku wschodowi, każdy rozścielał przed sobą skórę lub dywanik i całe wojsko padało jak jeden człowiek na kolana. Na widok zaś owego ładu i owych karbów rosły serca w tłumach i dusze napełniały się pewną nadzieją zwycięstwa.
Sułtan, przybywszy do obozu pod koniec kwietnia, nie od razu w pochód wyruszył. Czekał przeszło miesiąc, żeby wody obeschły; tymczasem wojsko ćwiczył, do obozowego życia je wezwyczajał, rządził, posłów przyjmował i roki[511] pod purpurowym baldachimem odprawiał. Cudna jak sen pierwsza małżonka, Kasseka, towarzyszyła mu na wyprawę, a z nią szedł również do rajskiego snu podobny dwór.