— Czy waćpan wierzysz — rzekł — że ja temu człeku nie uczyniłem nigdy zła i żem mu był zawsze życzliwy?
— Wierzę, wierzę! — odrzekł pospiesznie pan Zagłoba cofając się roztropnie za małego rycerza. — Sam bym poszedł z tobą, ale mnie pedogra[513] po nogach kąsa.
— Nowowiejski! — rzekł mały rycerz — kiedy chcesz ruszyć?
— Dziś na noc.
— Dam ci stu ludzi dragonów. Sam tu z drugim stem prócz piechoty ostanę. Chodź na majdan!
I wyszli, żeby wydać rozkazy.
Przy progu czekał wyprostowany jak struna Zydor Luśnia. Już wieść o ekspedycji rozeszła się po majdanie, więc wachmistrz w swoim i swojej kompanii imieniu zaczął prosić małego pułkownika, by mu z Nowowiejskim iść pozwolił:
— Także to? Chcesz ode mnie odejść? — pytał zdziwiony Wołodyjowski.
— Panie komendancie, my temu takiemu synowi ślubowali. A może przyjdzie na nasze ręce!
— Prawda jest! Mówił mi o tym pan Zagłoba — odrzekł mały rycerz.
Luśnia zwrócił się do Nowowiejskiego:
— Panie komendancie!
— Czego chcesz?
— Jeśli my jego dostaniem, żeby ja go mógł opatrzyć…
I taka sroga, zwierzęca zawziętość odmalowała się w twarzy Mazura, że Nowowiejski skłonił się zaraz Wołodyjowskiemu i rzekł prosząc:
— Wasza miłość, pozwól mi tego człeka!
Wołodyjowski nie myślał się sprzeciwiać i tego samego wieczora pod noc sto koni z Nowowiejskim na czele ruszyło w drogę.
Szli znanym szlakiem na Mohilów, Jampol. W Jampolu zetknęli się z dawną raszkowską załogą, z której dwustu ludzi na mocy rozkazania hetmańskiego połączyło się z Nowowiejskim, reszta zaś pod wodzą pana Białogłowskiego miała iść do Mohilowa, w którym stał pan Bogusz.
Nowowiejski zaś pociągnął w dół, aż do Raszkowa.
Okolice Raszkowa były już zupełną pustynią; samo miasteczko zmieniło się w kupę popiołów, które wiatry zdołały już rozwiać na cztery strony świata, nieliczni zaś mieszkańcy pouciekali przed spodziewaną burzą. Był to już bowiem początek maja i orda dobrudzka mogła każdej chwili ukazać się w tych stronach, więc niebezpiecznie było w nich dosiadywać.
W rzeczywistości ordy stały jeszcze wraz z Turkami na kuczunkauryjskim błoniu, ale nie wiedziano o tym w raszkowskich odojach, więc każdy z dawnych mieszkańców Raszkowa, ocalałych po ostatniej rzezi, unosił wcześnie głowę, dokąd mu się widziało.
Luśnia przez drogę układał sobie sposoby i fortele, jakich, wedle jego zdania, powinien się był chwycić pan Nowowiejski, jeśli chciał szczęśliwie i skutecznie nieprzyjaciela podchodzić. Myślami tymi dzielił się łaskawie z szeregowcami.
— Wy końskie łby — mówił im — wy się na tym nie znacie, ale ja stary, ja się znam. Pójdziem do Raszkowa, tam zataimy się w odojach i będziemy czekać. Przyjdzie orda do brodu, to naprzód przeprawią się małe zagony, jako to u nich zwyczaj, że czambuł stoi i czeka, aż mu owi dadzą znać, czy przezpiecznie[514]. Dopieroż my chyłkiem ruszymy za nimi i pognamy przed sobą aż hen, chociażby do Kamieńca.
— A tak i tamtego psubrata możem nie dostać! — zauważył jeden z szeregowych.
— Stul gębę! — odparł Luśnia. — Któż pójdzie przodem, jeśli nie Lipki?
Jakoż przewidywania wachmistrza zdawały się sprawdzać. Nowowiejski dotarłszy do Raszkowa dał wypoczynek żołnierzom. Byli już wszyscy pewni, że następnie pójdą ku pieczarom, których pełno było w całej okolicy, i tam zatają się aż do przybycia pierwszych nieprzyjacielskich zagonów.
Lecz drugiego dnia postoju komendant podniósł chorągiew na nogi i powiódł ją za Raszków.
„Aż do Jahorlika pójdziemy czy co?” — mówił sobie wachmistrz.
Tymczasem zaraz za Raszkowem zbliżyli się tuż do rzeki, a w kilka pacierzy później stanęli nad tak zwanym „krwawym brodem”. Wówczas Nowowiejski nie rzekłszy ni słowa wparł konia w wodę i jął się przeprawiać na drugą stronę.
Żołnierze poczęli spoglądać na siebie ze zdumieniem.
— Jakże to? Do Turczech idziem? — pytał jeden drugiego.
Ale nie byli to „mościpanowie” z pospolitego ruszenia, gotowi do narad i protestów, jeno żołnierze prostacy, wzwyczajeni do żelaznej, stanicznej karności; więc za komendantem wparł konie w wodę pierwszy szereg, za nim drugi, trzeci. Nie było najmniejszego wahania. Dziwili się, że w trzysta koni idą do państwa tureckiego, któremu cały świat nie może podołać, ale szli.
Wkrótce rozkołysana woda zaczęła chlupać koło końskich boków, więc i przestali się dziwić, a myśleli jeno o tym, żeby sakw ze spyżą dla siebie i koni nie zamoczyć.
Dopiero na drugim brzegu poczęli znów spoglądać po sobie.
— Dla Boga! To my już w Multanach! — zabrzmiały ciche szepty.
I jaki taki obejrzał się za siebie, na Dniestr, który w zachodzącym słońcu błyszczał jak złota i czerwona wstęga. Skały nadbrzeżne, pełne pieczar, także skąpane były w jaskrawych blaskach. Wznosiły się one jak mur, który oto w tej chwili przedzielił tę garść ludzi od ojczyzny. Dla wielu z nich było to zapewne ostatnie pożegnanie.
Przez głowę Luśni przeszła myśl, że może komendant oszalał, ale komendanta rzeczą było rozkazywać, jego słuchać.
Tymczasem konie wyszedłszy z wody poczęły w szeregach parskać okrutnie.
— Zdrów! Zdrów! — rozległy się głosy żołnierskie.
Poczytano to za dobrą wróżbę i jakowaś otucha wstąpiła w serca.
— Ruszaj! — zakomenderował Nowowiejski.
Szeregi ruszyły i poszły ku zachodzącemu słońcu i ku owym tysiącom, ku owemu rojowisku ludzkiemu, ku owym narodom stojącym na Kuczunkaurach.
Rozdział XLVIII
Przejście Nowowiejskiego przez Dniestr i pochód jego w trzysta szabel przeciw potędze sułtańskiej, setki tysięcy wojowników liczącej, były to czyny, które człowiek wojny nieświadom za proste szaleństwo mógłby poczytać. Tymczasem były one tylko zuchwałą wyprawą wojskową mającą widoki powodzenia.
Naprzód nieraz zdarzało się ówczesnym zagończykom iść przeciw stokrotnie liczniejszym czambułom, stanąć im na oczach, a potem pomykać przed nimi odcinając się krwawo pościgowi. Właśnie jak wilk wywabia czasem psy za sobą, aby w sposobnej chwili odwrócić się i zarżnąć najzuchwalej docierającego pokurcza, tak czynili i oni. Zwierz w okamgnieniu stawał się myśliwcem: pomykał, krył się, przytajał, ale goniony, sam gonił, napadał znienacka i kąsał na śmierć. Był to tak zwany „proceder z Tatary”, w którym prześcigano się w fortelach, podejściach, zasadzkach. Słynął z owego procederu najbardziej pan Wołodyjowski, po nim pan Ruszczyc, po nim pan Piwo i pan Motowidło, lecz i Nowowiejski, praktykując od dzieciństwa w stepach, należał do tych, których między najsławniejszymi wymieniano, dlatego też było wielce prawdopodobnym, że stanąwszy na oczach ordy, ogarnąć się jej nie pozwoli.
Wyprawa jego miała także widoki powodzenia i z tego powodu, że za Dniestrem ciągnęły się kraje pustynne, w których zataić się było łatwo. Gdzieniegdzie tylko na porzeczach wznosiły się osady ludzkie, ale w ogóle kraj był mało zamieszkały, bliżej brzegu skalisty i wzgórzysty, dalej stepowy lub lasami pokryty, w których błąkały się liczne stada zwierza, począwszy od zdziczałych bawołów do jeleni, sarn i dzikich świń. Ponieważ sułtan pragnął przed wyprawą „poczuć się w potędze” i porachować swe siły, więc mieszkające wedle Dniestrowego Niżu ordy białogrodzkie i dalsze jeszcze, dobrudzkie, pociągnęły z rozkazania padyszacha hen, za Bałkany, za nimi poszli i karałaszowie multańscy, tak że kraj opustoszał jeszcze bardziej i można nim było ciągnąć tygodnie całe nie będąc przez nikogo widzianym.
Natomiast zbyt dobrze znał pan Nowowiejski obyczaje tatarskie, aby nie miał wiedzieć, że gdy czambuły przekroczą raz granicę Rzeczypospolitej, będą już iść ostrożnie, pilne dając baczenie na wszystkie strony; tu zaś, w swoim jeszcze kraju, pójdą szeroką ławą, żadnych ostrożności nie zachowując. I istotnie tak było; spotkanie śmierci wydałoby się Tatarom prawdopodobniejsze niż spotkanie w głębi Besarabii, na samych tatarskich rubieżach, wojsk tej Rzeczypospolitej, która ich nie miała dosyć na obronę własnych granic.