— Od jutra będę gotów!
— Bóg ci zapłać za intencje, ale tak prędko nie potrzeba. Nie pojedziesz też na długo, bo w czasie elekcji, jeśli tylko pokój będzie, tu mi będziesz potrzebny, w Warszawie. Słyszałeś o kandydatach? Co też się między szlachtą mówi?
— Z klasztorum niedawno na świat wychynął, a tam nie o światowych rzeczach myślą. Wiem tylko, co mi pan Zagłoba powiadał.
— Prawda. Mogę mieć od niego informacje. Siła on między szlachtą znaczy. A ty za kim myślisz dać kreskę?
— Sam jeszcze nie wiem, jeno tak myślę, że wojennego potrzeba nam pana.
— Oto jest! Tak! Tak! Mam i ja takiego na myśli, który by samym imieniem sąsiadów przeraził. Wojennego nam pana potrzeba, jako był Stefan Batory. No, bądź zdrów, żołnierzyku!… Wojennego nam pana potrzeba! Wszystkim to powtarzaj!… Bądź zdrów!… Bóg ci zapłać za gotowość!…
Pan Michał pożegnał się i wyszedł.
Przez drogę rozmyślał. Był jednak żołnierzysko rad, że ma jeszcze przed sobą tydzień lub dwa, bo miłą mu była ta przyjaźń i ta pociecha, którą mu Krzysia Drohojowska niosła. Cieszył się też myślą, że na elekcję powróci, i w ogóle już bez zmartwienia do domu wracał. Miały i stepy dla niego jakiś urok, za którym nie wiedząc tęsknił. Tak przecie przywykł do tych przestrzeni bez końca, w których konny żołnierz ptakiem się więcej niż człowiekiem czuje.
— Ano pojadę — mówił sobie — do tych pól niezmiernych, do stanic i mogił, starego życia na nowo skosztować, z żołnierzami pochody odprawiać, granicy po żurawiemu strzec, z wiosną w trawach buszować, ano pojadę, pojadę!
Tymczasem rozpuścił konia, i jechał skokiem, bo już zatęsknił za pędem i za świstem wiatru w uszach. Dzień był pogodny, suchy, mroźny. Śnieg zmarzły pokrywał już ziemię i skrzypiał pod nogami bachmata[138]. Zbite jego grudki wylatywały z impetem spod kopyt. Pan Wołodyjowski leciał tak, że pachołek, na gorszym koniu siedzący, daleko pozostał za nim.
Miało się ku zachodowi; zorze świeciły na niebie, rzucając na śnieżne przestrzenie fioletowy odblask. Na rumiane niebo weszły pierwsze gwiazdy migotliwe i księżyc się podnosił w kształcie srebrnego sierpa. Droga była pusta, ledwie gdzieniegdzie wymijał rycerz jakąś furę i leciał ciągle; dopiero ujrzawszy w dali dwór Ketlingowy, powstrzymał konia i pozwolił się dopędzić pachołkowi.
Nagle ujrzał przed sobą idącą naprzeciw jakąś wysmukłą postać.
Była to Krzysia Drohojowska.
Pan Michał poznawszy ją zeskoczył natychmiast z konia i oddał go pachołkowi, sam zaś podbiegł ku niej, nieco zdziwiony, ale bardziej jeszcze uradowany jej widokiem.
— Żołnierze mówią — rzekł — że o zorzy można różne nadprzyrodzone persony spotkać, które czasem złą, a czasem dobrą wróżbę znaczą; ale już dla mnie lepszej nad spotkanie waćpanny wróżby być nie może.
— Pan Nowowiejski przyjechał — odpowiedziała Krzysia — z Basią i panią stolnikową się zabawia, ja zaś wyszłam umyślnie naprzeciw waćpanu, bom była niespokojna o to, co pan hetman miał waćpanu powiedzieć.
Szczerość tych słów niezmiernie ujęła małego rycerza za serce.
— Zali naprawdę waćpanna tak się o mnie troszczysz? — pytał podnosząc na nią oczy.
— Tak! — odrzekła niskim głosem Krzysia.
Wołodyjowski oczu z niej nie spuszczał, bo nigdy dotąd nie wydawała mu się tak piękną. Na głowie miała kapturek atłasowy, a biały puszek łabędzi otaczał jej drobną, bladawą twarz, na którą padał blask miesiąca i rozświecał łagodnie te szlachetne brwi, oczy spuszczone, długie rzęsy i ów ciemny, ledwie dostrzegalny puszek nad ustami. Spokój jakiś był w jej twarzy i dobroć wielka.
Poczuł pan Michał w tej chwili, że to jest przyjacielskie, kochane oblicze.
Więc rzekł:
— Żeby nie pachołek, który za nami jedzie, to bym na tym śniegu do nóg waćpannie z wdzięczności upadł.
A ona:
— Waćpan takich rzeczy nie mów, bom ich niegodna, a w nagrodę powiedz, że ostajesz przy nas i że cię będę mogła dłużej pocieszać!
— Nie zostaję! — odrzekł pan Wołodyjowski.
Krzysia zatrzymała się nagle:
— Nie może być?
— Zwyczajna żołnierska służba! Na Ruś jadę, ku Dzikim Polom…
— Zwyczajna służba… — powtórzyła Krzysia.
I umilkłszy poczęła iść spiesznie ku domowi. Pan Michał dreptał przy niej nieco zmieszany. Jakoś mu było trochę i ciężko na duszy, i głupio. Chciał coś mówić, chciał na nowo podjąć rozmowę — nie szło. A jednak zdawało mu się, że ma do powiedzenia Krzysi tysiąc rzeczy i że właśnie teraz pora po temu, póki są sami i nikt im nie przeszkadza.
„Byle zacząć! — pomyślał sobie — to dalej pójdzie…”
Kochanie to choroba, gdyż w nim, jako w chorobie, twarz bieleje, oczy wpadają, ręce się trzęsą i palce chudną, a człowiek o śmierci rozmyśla albo w obłąkaniu ze zjeżoną głową chodzi, z miesiącem gada, rad miłe imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada: ,,nieszczęście!"... i szlochać gotów...
Więc nagle spytał:
— A pan Nowowiejski dawno przyjechał?
— Niedawno — odrzekła Drohojowska.
I znów rozmowa się urwała.
„Nie tędy droga — pomyślał Wołodyjowski. — Jak tak będę zaczynał, to nigdy nic nie powiem. Ale widzę, że mi resztę dowcipu żałość wyjadła”.
I przez jakiś czas dreptał w milczeniu, wąsikami tylko coraz mocniej ruszając.
Na koniec już przed samym domem przystanął i ozwał się:
— Bo widzi waćpanna, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle ojczyźnie służyć, jakimże czołem pociechy teraz nie odłożę?
Zdawało się Wołodyjowskiemu, że tak prosty argument powinien od razu Krzysię przekonać; jakoż po chwili odrzekła ze smutkiem i łagodnością:
— Im się pana Michała bliżej poznaje, tym się go więcej czci i szanuje…
To powiedziawszy weszła do domu. Już w sieni doleciały ich Basine okrzyki: „Ałła! Ałła!” A gdy weszli do gościnnej izby, zobaczyli na środku pana Nowowiejskiego, z zawiązanymi oczyma, w pochylonej postawie i z wyciągniętymi rękoma, usiłującego złowić Basię, która kryła się po kątach, okrzykiem „Ałła!” oznajmując[139] swą obecność. Pani stolnikowa zajęta była rozmową pod oknem z panem Zagłobą.
Ale wejście Krzysi i rycerza przerwało zabawę. Nowowiejski chustkę ściągnął i biegł witać. Wraz przypadli stolnikowa, Zagłoba i zdyszana Basia.
— Co tam? Co tam, coć pan hetman powiedział? — pytali jedno przez drugie.
— Pani siostro! — odrzekł Wołodyjowski — jeśli chcesz listy do męża posyłać, to masz okazję, bo na Ruś jadę!…
— Już cię posyłają! Dla Boga żywego, nie zaciągaj się jeszcze i nie jedź — zawołała żałośnie pani Makowiecka. — Że też ci to chwili czasu nie dadzą!
— Istotnie, funkcję ci przeznaczono? — pytał zasępiony Zagłoba. — Słusznie pani stolnikowa mówi, że młócą tobą jak cepami.
— Ruszczyc jedzie do Krymu, a ja po nim chorągiew obejmuję, bo jako pan Nowowiejski już wspominał, szlaki pewnie się na wiosnę zaczernią.
— Zali my tylko mamy tę Rzeczpospolitą przed złodziejami obszczekiwać jak pies podwórce! — zawołał Zagłoba. — Inni nie wiedzą, którym końcem z muszkietu się strzela, a dla nas nigdy spoczynku.
— No, cicho! Nie ma o czym gadać! — odrzekł Wołodyjowski. — Służba to służba! Dałem hetmanowi parol, że się zaciągnę, a czy prędzej, czy później, to wszystko jedno…
Tu pan Wołodyjowski przyłożył palec do czoła i powtórzył ów argument, który mu już raz wobec Krzysi posłużył:
— Bo widzicie, waćpaństwo, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle Rzeczypospolitej służyć, jakimże czołem nie wyrzekłbym się tej pociechy, którą w kompanii waćpaństwa znajduję?