Na to nikt nic nie odpowiedział; jedna tylko Basia przyszła naburmuszona, z buzią wysuniętą naprzód jak rozdąsane dziecko i rzekła:
— Szkoda pana Michała!
A Wołodyjowski roześmiał się wesoło.
— Bodaj waćpannie los szczęścił! Toć jeszcze wczoraj mówiłaś, że mnie nie cierpisz jako Tatarzyna dzikiego!
— Ale! Jako Tatarzyna! Wcale tego nie mówiłam. Waćpan tam sobie będzie na Tatarach używał, a nam tu będzie tęskno!
— Pocieszże się, hajduczku (wybacz waćpanna, że cię tak nazywam, ale ci to okrutnie pasuje). Pan hetman zapowiedział mi, że to nie na długo tej komendy. Za tydzień lub za dwa ruszam, a na elekcją koniecznie mam być w Warszawie. Sam hetman tego pragnie i tak będzie, choćby nawet Ruszczyc z Krymu na maj nie nadążył.
— O, to wybornie!
— Pociągnę i ja z panem pułkownikiem, pewnie pociągnę — rzekł Nowowiejski, bystro patrząc na Basię.
A ona na to:
— Będzie takich jak waćpan niemało! Słodka to dla żołnierza rzecz pod takim komendantem służyć. Jedź waćpan, jedź! Będzie panu Michałowi weselej.
Chłopak westchnął tylko i po czuprynie się szeroką dłonią pogładził, wreszcie rzekł rozstawiając ręce, jak w ślepej babce czynił:
— Ale pierwej pannę Barbarę złapię! Dalibóg, złapię!
— Ałła! Ałła! — zawołała cofając się Basia.
Tymczasem Drohojowska zbliżyła się do Wołodyjowskiego z rozjaśnioną twarzą, cichej radości pełna.
— A niedobry, niedobry dla mnie pan Michał; dla Basi lepszy niż dla mnie?
— Ja niedobry? Ja dla Basi lepszy? — pytał ze zdumieniem rycerz.
— Basi to pan powiedział, że na elekcję wraca, a przecie, żebym to była wiedziała, nie byłabym do serca wzięła odjazdu.
— Moje złocist… — zakrzyknął pan Michał.
Ale zaraz się pomiarkował i rzekł:
— Mój przyjacielu kochany! Małom co ci powiedział, bom głowę stracił!
Rozdział IX
Począł się tedy zbierać z wolna pan Michał do wyjazdu, nie przestając jednak Basi, którą coraz więcej lubił, lekcyj dawać ani też przechadzać się sam na sam z Krzysią Drohojowską i pociechy u niej szukać. Zdawało się też, że ją znajduje, bo i humor mu się poprawiał z każdym dniem, a wieczorami brał nawet czasem udział w zabawach Basi z panem Nowowiejskim.
Młody ów kawaler stał się wdzięcznym w Ketlingowym dworze gościem. Przyjeżdżał od rana albo zaraz po południu i przesiadywał do wieczora, a że lubili go wszyscy, więc i radzi widzieli, tak że bardzo prędko poczęto go uważać jako należącego do rodziny. On niewiasty do Warszawy woził, sprawunki dla nich u bławatników[140] czynił, a wieczorami w ślepą babkę z pasją grywał powtarzając, że musi koniecznie przed wyjazdem niedoścignioną Basię złowić.
Ale ona wywijała się zawsze, chociaż pan Zagłoba mówił jej:
— Złapie cię w końcu nie ten, to który inny!
Lecz stawało się rzeczą coraz bardziej jasną, że właśnie ten ją chciał złapać. Nawet i „hajduczkowi” musiało to przychodzić do głowy, bo się chwilami zamyślał, aż mu czupryna całkiem na oczy spadała.
Pan Zagłoba miał jednak swoje powody, dla których nie było mu to na rękę, pewnego więc wieczora, gdy się już wszyscy rozeszli, zapukał do stancji małego rycerza.
— Tak mi żal, że się musimy rozstać — rzekł — iż tu przychodzę, aby się jeszcze na cię napatrzyć. Bóg wie, kiedy się zobaczymy!
— Na elekcję z wszelką pewnością powrócę — odpowiedział ściskając go pan Michał — i powiem waści czemu: hetman chce mieć tu w tym czasie jak najwięcej ludzi, w których się szlachta kocha, aby ci ją dla jego elekta kaptowali. A że, dziękować Bogu, imię moje ma dość miru u współbraci, więc mnie tu pewnie ściągnie. Liczy on i na waćpana.
— Ba! Wielkim niewodem mnie łowi, ale tak mi się coś widzi, że chociażem dość gruby, jednakże się przez jakie oko tej sieci prześliznę. Nie będę ja za Francuzem głosował.
— Czemu tak?
— Bo to byłoby absolutum dominium[141].
— Kondeusz pacta[142] musiałby poprzysiąc jak i każden inny, a wódz to ma być wielki, akcjami wojennymi wsławiony.
— Za łaską Bożą nie potrzebujemy wodzów we Francji szukać. I sam pan Sobieski pewnie od Kondeusza nie gorszy. Uważ, Michale, że Francuzi tak samo w pończochach chodzą jak Szwedzi, więc pewnie i tak samo przysiąg nie dotrzymują. Carolus Gustavus gotów ci był co godzina przysięgać. U nich to jak orzech zgryźć. Co tam pakta, jeśli kto poczciwości nie ma!
— Ale Rzeczpospolita obrony potrzebuje! Ot, żeby taki książę Jeremi Wiśniowiecki żył! Unanimitate[143] byśmy go królem obrali!
— Żywie syn jego, ta sama krew!
— Ale nie ta sama fantazja! Żal się Boże na niego patrzeć, bo on do pachołka niż do księcia z tak zacnej krwie[144] podobniejszy. Żeby to jeszcze inne czasy były! Ale dziś pierwsza rzecz wzgląd na dobro ojczyzny. To samo ci i Skrzetuski powie. Cokolwiek pan hetman uczyni, to i ja uczynię, bo w jego szczerość dla ojczyzny jak w ewangelię wierzę.
— I! Czas o tym myśleć. Gorzej to, że teraz jedziesz.
— A waćpan co uczynisz?
— Wrócę do Skrzetuskich. Basałyki[145] mnie tam czasem oprymują, ale jednak, gdy ich długo nie widzę, to mi za nimi tęskno.
— Jeśli po elekcji będzie wojna, to i Skrzetuski ruszy. Ba! Kto wie, czy i waćpan w pole jeszcze nie wyciągniesz. Może razem na Rusi będziem wojować. Tyleśmy w tamtych stronach zaznali złego i dobrego!
— Prawda! Jak mi Bóg miły! Tam nam najlepsze lata spłynęły. Chciałoby się czasem zobaczyć wszystkie owe miejsca, które świadkami naszej chwały były.
— To jedź waść teraz ze mną. Będzie nam wesoło, a za pięć miesięcy wrócim tu znowu do Ketlinga. Będzie i on wówczas, i Skrzetuscy…
— Nie, Michale, teraz mi nie pora, ale za to przyrzekam ci, że jeśli się z jaką panną majętność na Rusi mającą ożenisz, tedy cię tam odprowadzę i na instalacji waszej będę…
Wołodyjowski zmieszał się nieco, ale zaraz odparł:
— Gdzie mnie tam żeniaczka w głowie. Najlepszy masz waść dowód w tym, że do wojska ruszam.
— Toż to mnie i trapi, bo ja myślałem: nie jedna, to druga. Michale, miej Boga w sercu, zastanów się, gdzie i kiedy znajdziesz lepszą sposobność, jako właśnie masz w tej chwili. Pomnij, że przyjdą później lata, w których powiesz sobie: każden ma żonę, dzieci, a ja sam niby maćkowa grusza w polu sterczę. I żal cię chwyci, i tęskność okrutna. Bo żebyś był onę niebogę poślubił, żeby ci była dzieci zostawiła, no! dałbym spokój; już miałbyś dla afektów upust jakowyś i gotową pociechy nadzieję, ale tak, jak jest, może przyjść godzina, że próżno bliskiego ducha będziesz koło siebie szukał i że sam siebie spytasz: zali ja w cudzoziemskim kraju mieszkam?
Wołodyjowski milczał, rozważał, więc pan Zagłoba znów mówić począł, bystro patrząc w twarz małego rycerza:
— W imaginacji i w sercu owego różowego hajduczka w pierwszym rzędzie ci wyznaczyłem, bo primo: to złoto, nie dziewka, a secundo: tak jadowitych żołnierzy, jakich wy byście na świat wydali, jeszcze chyba na ziemi nie bywało…
— To wicher; zresztą już tam Nowowiejski chce z niej ognia wykrzesać.
— Otóż to, otóż to! Dziś by ona pewnie jeszcze ciebie wolała, gdyż się w sławie twojej kocha; ale gdy pojedziesz, a on zostanie, wiem zaś, że szelma zostanie, bo to nie żadna wojna, to kto wie, co będzie.
— Baśka wicher! Niech ją Nowowiejski bierze. Szczerze mu życzę, bo to setny chłop.