Basia znikła za drzwiami, a pan Zagłoba odsapnął i spytał pana Snitkę:
— No, a jakże się waści pani pułkownikowa udała?
Stary żołnierz, zamiast odpowiedzieć, wsadził pięści w oczy i przechyliwszy się w krześle, jął powtarzać:
— Aj, aj, aj!
Po czym wytrzeszczył oczy, zatknął szeroką dłonią usta i zamilkł, jakby zawstydzon własnym zachwytem.
— Marcypan[317], co? — rzekł Zagłoba.
Tymczasem „marcypan” ukazał się znów we drzwiach, wiodąc za sobą Mellechowicza, nastroszonego jak dziki ptak, i mówiąc:
— I z listu męża, i od pana Snitki tyle nasłuchaliśmy się o waścinych mężnych uczynkach, że radziśmy go bliżej poznać. Prosim do kompanii, a i do stołu zaraz podadzą.
— Prosim, chodź acan bliżej! — ozwał się pan Zagłoba.
Posępna, acz urodziwa twarz młodego Tatara nie rozchmurzyła się zupełnie, widać jednak było, że wdzięczny jest za dobre przyjęcie i za to, że mu nie kazano zostać w czeladnej.
Basia zaś umyślnie starała się być dla niego dobrą, łacno bowiem sercem kobiecym odgadła, że jest podejrzliwy, dumny i że upokorzenia, jakie zapewne często z racji swego niepewnego pochodzenia znosić musiał, bolą go mocno. Nie czyniąc tedy między nim a Snitką innej różnicy, jak tylko taką, jaką dojrzalszy wiek Snitki czynić nakazywał, wypytywała młodego setnika o owe usługi, gwoli którym pod Kalnikiem wyższą szarżę otrzymał.
Pan Zagłoba odgadując życzenia Basi odzywał się do niego również dość często, a on, chociaż zrazu nieco się dziczył, dawał jednakże odpowiedzi dorzeczne, a maniery jego nie tylko nie zdradzały prostaka, ale dziwiły nawet pewną dwornością.
„Nie może to być chłopska krew, bo fantazja byłaby nie taka” — pomyślał sobie Zagłoba.
Po czym spytał głośno:
— Rodzic waćpana w których stronach żywie?
— Na Litwie — odparł czerwieniąc się Mellechowicz.
— Litwa szeroki kraj. To tak samo jak gdybyś mi acan odpowiedział, „w Rzeczypospolitej”.
— Teraz już nie w Rzeczypospolitej, bo tamte strony odpadły. Mój rodzic wedle Smoleńska ma majętność.
— Miałem i ja tam znaczne posiadłości, które mi po bezdzietnym krewnym przypadły, alem je wolał opuścić i przy Rzeczypospolitej się oponować.
— Tak też i ja czynię — odrzekł Mellechowicz.
— Godnie waść czynisz! — wtrąciła Basia.
Lecz Snitko słuchając rozmowy wzruszał nieznacznie ramionami, jakby chciał mówić: „Bóg tam raczy wiedzieć, coś ty za jeden i skąd jesteś!”
Pan Zagłoba zaś spostrzegłszy to zwrócił się znów do Mellechowicza:
— A waćpan — spytał — Chrystusa wyznajesz czyli też, bez urazy mówiąc, w sprośności żyjesz?
— Przyjąłem chrześcijańską wiarę, dla którego powodu musiałem ojca opuścić.
— Jeśliś go dlatego opuścił, to za to cię Pan Bóg nie opuści, a pierwszy dowód łaski jego, że wino pić możesz, którego, w błędach trwając, byłbyś nie zaznał.
Snitko rozśmiał się, ale Mellechowiczowi nie w smak były widocznie pytania tyczące jego osoby i pochodzenia, bo się nastroszył znowu.
Pan Zagłoba mało jednak na to zważał, tym bardziej że młody Tatar nie bardzo mu się podobał, chwilami bowiem, nie twarzą wprawdzie, ale ruchami i spojrzeniem, przypominał słynnego wodza Kozaków, Bohuna.
Tymczasem podano obiad.
Resztę dnia zajęły ostatnie przygotowania do drogi, ruszono zaś nazajutrz skoro świt, a nawet w nocy jeszcze, aby jednym dniem stanąć w Chreptiowie.
Wozów zebrało się kilkanaście, postanowiła bowiem Basia suto chreptiowskie komory zaopatrzyć; szły więc także za wozami mocno wywiuczone i wielbłądy, i konie, uginając się pod ciężarem krup i wędlin; szło na końcu karawany kilkadziesiąt wołów stepowych i czambulik owiec. Pochód otwierał Mellechowicz ze swoimi Lipkami, dragoni zaś jechali tuż przy krytym karabonie, w którym siedzieli Basia z panem Zagłobą. Jej chciało się bardzo powodnego dzianecika dosiąść, ale stary szlachcic prosił jej, żeby tego przynajmniej z początku i na końcu podróży nie czyniła.
— Żebyś to spokojnie usiedziała — mówił — nie przeciwiłbym się, ale wnet poczniesz buszować i koniem czwanić[318], a to powadze pani komendantowej nie przystoi.
Basia była szczęśliwa i jak ptak wesoła. Od czasu swego zamążpójścia miała ona w życiu dwa największe pragnienia: jedno, dać Michałowi syna; drugie, zamieszkać z małym rycerzem choćby na rok w jakiej stanicy przyległej do Dzikich Pól i tam na krańcu pustyni żyć życiem żołnierskim, wojny i przygód zażyć, w podchodach udział brać, własnymi oczyma ujrzeć te stepy, doświadczyć tych niebezpieczeństw, o których tyle się nasłuchała od najmłodszych lat. Marzyła o tym będąc jeszcze dziewczyną i oto marzenia miały się teraz urzeczywistnić, a w dodatku przy boku kochanego człowieka i najsławniejszego w Rzeczypospolitej zagończyka[319], o którym mówiono, że umie nieprzyjaciela choćby spod ziemi wykopać.
Czuła też młoda pułkownikowa skrzydła u ramion i tak wielką radość w piersi, że chwilami brała ją ochota krzyczeć i skakać, ale powstrzymywała ją myśl o powadze. Bo obiecywała sobie być stateczną i zyskać okrutną miłość żołnierzy.
Zwierzała się z tych myśli panu Zagłobie, a on uśmiechał się pobłażliwie i mówił:
— Już że tam będziesz oczkiem w głowie i osobliwością wielką, to pewna! Niewiasta w stanicy — toż to rarytet[320]!…
— A w potrzebie i przykład im dam.
— Czego?
— A męstwa! O jedno się tylko boję, że za Chreptiowem staną jeszcze komendy w Mohilowie i Raszkowie, aż hen, ku Jahorlikowi, i że Tatarów na lekarstwo nawet nie ujrzymy.
— A ja się jeno tego boję, oczywiście nie dla siebie, ale dla cię, że ich za często będziem widywać. Cóż to, myślisz, że czambuły mają obowiązek koniecznie na Raszków i Mohilów iść? Mogą przyjść wprost od wschodu, ze stepów, alboli też mołdawską stroną Dniestru ciągnąć i wychylić się w granice Rzeczypospolitej, gdzie zechcą, choćby i w górze za Chreptiowem. Chybaby się bardzo rozgłosiło, że ja w Chreptiowie zamieszkałem, to go będą omijali, bo mię z dawna znają.
— A Michała to niby nie znają? A Michała to niby nie będą omijali?
— I jego będą omijali, chyba że w wielkiej potędze nadciągną, co się może przygodzić. Wreszcie sam on ich poszuka.
— Otóż to, tego byłam pewna! Szczerali tam już w Chreptiowie pustynia? Bo to tak niedaleko!
— Że i szczersza być nie może. Niegdyś, za czasów jeszcze mojej młodości, była to strona ludna. Jechało się z chutoru do chutoru, z wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka. Znałem, bywałem! Pamiętam, gdy Uszyca była walnym grodem co się zowie! Pan Koniecpolski ojciec na starostwo mnie tu promował. Ale potem nastała inkursja[321] hultajska i wszystko poszło w ruinę. Kiedyśmy oto po Halszkę Skrzetuską tędy jechali, to już była pustynia, a potem jeszcze ze dwadzieścia razy przeszły tędy czambuły… Teraz pan Sobieski kozactwu i tatarstwu znów te strony wydarł jako psu z gardła… Ale ludzi tu jeszcze mało, jeno zbóje w jarach siedzą…
Tu począł się pan Zagłoba rozglądać po okolicy i kiwać głową, dawne czasy wspominając.
— Mój Boże — mówił — wówczas gdyśmy po Halszkę jechali, widziało mi się, że starość za pasem, a teraz myślę, żem był młody, bo to przecie temu blisko dwadzieścia cztery lat. Michał był jeszcze młokos i niewiele więcej miał włosów na gębie niż u mnie na pięści. A tak mi ta okolica w pamięci stoi, jakby to było wczora! Chaszcze tylko i bory większe porosły, odkąd agricolae[322] się wynieśli…
Jakoż za Kitajgrodem wjechali zaraz w duże bory, którymi wówczas tamta strona po większej części była pokryta. Gdzieniegdzie jednak, zwłaszcza w okolicach Studzienicy, zdarzały się i pola odkryte, a wówczas widzieli brzeg Dniestrowy i kraj ciągnący się hen, z tamtej strony rzeki, aż do wyżyn zamykających po mołdawskiej stronie widnokrąg.