Выбрать главу

— Dajcie spokój! — mówił. — Cóż znowu! Jak można ludziom pomóc, to i ciężko nie pomóc, chyba by kto całkiem był zatwardziały; ja zaś przecie nie żaden tirannus[471]. Ty oto, Baśka, wracaj, kochanie, prędko, a ty, Azja, opiekuj się nią szczerze, tym mi najlepiej podziękujecie. No, no! Dajcie spokój!

Tu począł wąsikami mocno ruszać, po czym rzekł już weselej dla dodania sobie fantazji:

— Najgorsze te babskie śluzy[472]. Jak jeno śluzy obaczę, zaraz nic po mnie! A ty, Azja, masz dziękować nie tylko mnie i mojej żonie, ale i tej oto panience, która tu za mną jako cień chodziła, żałość swoją ciągle przed moje oczy wystawując. Musisz jej za takowy afekt zapłacić!

— Zapłacę, zapłacę! — odrzekł dziwnym głosem Tuhaj-bejowicz i porwawszy ręce Ewki, począł je całować tak gwałtownie, iż można by myśleć, że je chciał raczej pokąsać.

— Michale! — zawołał nagle Zagłoba ukazując na Basię. — Co my tu będziem robić bez tego kociaka?

— Ano, ciężko będzie! — odrzekł mały rycerz. — Dalibóg, ciężko!

Po czym dodał ciszej:

— Ale może Pan Bóg dobry uczynek później pobłogosławi… rozumiesz waść?…

Tymczasem „kociak” wsunął między nich swą ciekawą, jasną główkę.

— Co powiadacie?…

— I… nic! — odrzekł Zagłoba. — Mówimy, że na wiosnę bociany pewnie przylecą…

Baśka poczęła się ocierać twarzyczką o twarz męża, jak kot prawdziwy.

— Michałku! Ja tam nie będę długo siedziała — rzekła z cicha.

I po tej rozmowie zaczęły się znów narady kilka dni trwające, ale już nad podróżą.

Pan Michał sam wszystkiego doglądał, sanie kazał ładzić przy sobie i wymościć je skórami uszczwanych jesienią liszek. Pan Zagłoba tuzłuczki własne znosił, by było czym w drodze nogi przykryć. Miały pójść wozy z pościelą i żywnością; miał pójść i dzianecik Basi, aby w miejscach zatoczystych i niebezpiecznych mogła się na niego z sani przesiąść, bo szczególniej bał się pan Michał zjazdu do Mohilowa, do którego się istotnie na złamanie karku zjeżdżało.

Jakkolwiek nie było najmniejszego prawdopodobieństwa jakiegoś napadu, przykazał mały rycerz Azji wszelkie ostrożności zachować, kilkunastu ludzi na parę stai naprzód zawsze wysyłać i na noclegi nie stawać nigdzie po drodze, jeno tam, gdzie są komendy; wyjeżdżać skoro świt, stawać przed nocą, a w drodze nie marudzić. Tak dalece o wszystkim myślał mały rycerz, że własną ręką nabił króciczki do olster przy Basinej kulbace.

Nadeszła na koniec chwila wyjazdu. Jeszcze ciemno było, gdy dwieście koni Lipków stanęło w pogotowiu na majdanie. W głównej izbie komendanckiego domu panował już także ruch. Na kominach buzowały się jasnym płomieniem smolne szczapy. Wszyscy oficerowie: więc mały rycerz i pan Zagłoba, i pan Muszalski, i pan Nienaszyniec, i pan Hromyka, i pan Motowidło, a z nimi towarzysze spod górnych chorągwi zebrali się na pożegnanie. Baśka i Ewka, ciepłe jeszcze i zarumienione od snu, piły winną polewkę na drogę.

Wołodyjowski siedział obok żony obejmując ją wpół; Zagłoba sam nalewał polewkę powtarzając za każdym dolaniem: „Jeszcze, bo mrozik!”, i Basia, i Ewka ubrane były po męsku, bo tak zwykle podróżowały na kresach niewiasty; Basia była przy szabelce; szubkę na sobie miała żbiczą, łasicami bramowaną; gronostajowy z uszami kołpaczek; hajdawerki bardzo obszerne, kształt spódnicy czyniące, i buty do kolan, miękkie, podszyte wyporkami. Na to wszystko miały pójść jeszcze ciepłe delijki[473] i szuby z kapturami do osłonięcia twarzy. Tymczasem jednak twarz ta była jeszcze odsłonięta i dziwili się, jako zwykle, jej urodzie żołnierze; inni zaś spoglądali łakomie na Ewkę, która miała usta wilgotne, jakby do pocałunku złożone; inni wreszcie nie wiedzieli, na którą patrzeć, i tych aż ciągoty brały po końcach izby, tak im obie były ponętne, a szeptali zaś jeden drugiemu w ucho:

— Ciężko człeku żyć na takim odludziu. Szczęsny komendant! szczęsny Azja… Uch!…

Ogień na kominach trzaskał wesoło, a po zapłociach poczęło się pianie kurów. Z wolna wstawał dzień, dość mroźny i pogodny. Pokryte grubym śniegiem dachy szop i kwater żołnierskich stały się jasnoróżowe.

Z majdanu dochodziło parskanie koni i skrzyp chodzących pieszo żołnierzy z chorągwi towarzyskich, a również dragońskich, którzy zebrali się z szop i karczem, by pożegnać Basię i Lipków.

Na koniec Wołodyjowski rzekł:

— Czas!

Usłyszawszy to Baśka porwała się z miejsca i padła w ramiona mężowskie. On przycisnął usta swoje do jej ust, potem tuląc ją ze wszystkich sił do piersi, całował jej oczy i czoło, i znów usta. Długa była ta chwila, bo kochali się oboje niezmiernie.

Po małym rycerzu przyszła kolej na pana Zagłobę, następnie inni oficerowie przystępowali do całowania Basinej ręki, a ona powtarzała co chwila swoim dźwięcznym jak srebro, dziecinnym głosikiem:

— Ostawajcie, waćpanowie, w zdrowiu! Ostawajcie w zdrowiu!…

I obie z Ewką poszły przywdziać delijki z otworami na ręce zamiast rękawów, na to kapturzaste szuby, aż całkiem znikły w tych ubiorach. Otworzono im szeroko drzwi, przez które wpadła zaraz para mroźna — i całe zgromadzenie znalazło się na majdanie.

Na świecie czyniło się coraz widniej od śniegu i zorzy. Szadź obfita osiadła na szerści lipkowskich bachmatów i na kożuchach żołnierzy, tak iż zdało się, że cała chorągiew biało jest przybrana i na białych koniach siedzi.

Baśka z Ewką wsiadły do wymoszczonych skórami sani. Dragoni i pocztowi z towarzyskich chorągwi zakrzyknęli na szczęsną drogę odjeżdżającym.

Na ów odgłos liczne stada wron i kruków, które sroga zima przygnała w pobliże zabudowań ludzkich, zerwały się z dachów i z wielkim krakaniem poczęły krążyć w różanym powietrzu.

Mały rycerz pochylił się nad saniami i pogrążył twarz w kapturek okrywający głowę żony.

Długa była ta chwila — wreszcie oderwał się od Basi i czyniąc znak krzyża ręką, zawołał:

— W imię boże!

Wówczas Azja podniósł się w strzemionach. Dzika twarz jego promieniała od radości i zorzy. Machnął buzdyganem, aż burka podniosła mu się w kształcie skrzydeł drapieżnego ptaka, i krzyknął przeraźliwym głosem:

— Rusza-a-a-aj!

Zaskrzypiały w śniegu kopyta. Par[474] obficiej wyszedł z nozdrzy końskich. Pierwsze szeregi Lipków ruszyły z wolna; za nimi drugie, trzecie, czwarte — za nimi sanie, za nimi następne szeregi — i cały oddział począł oddalać się po pochyłym majdanie ku wrotom.

Mały rycerz żegnał ich krzyżem świętym, wreszcie, gdy sanie minęły już bramę, złożył ręce przy ustach i zawołał:

— Bywaj zdrowa, Baśka!

Ale odpowiedziały mu tylko głosy piszczałek i wielkie krakanie czarnego ptactwa.

Rozdział XXXVII

Oddział Czeremisów kilkanaście koni liczący szedł w mili naprzód, by drogę opatrywać i komendantów o przejeździe pani Wołodyjowskiej uprzedzać, aby kwatery wszędy mieli gotowe. Za owym oddziałem postępowała główna siła Lipków, za nią sanie z Basią i Ewką, drugie z usługą niewieścią i znów pomniejszy oddział zamykający pochód. Droga była dość ciężka z powodu zasp śnieżnych. Bory sosnowe, nie tracąc na zimę swego iglastego poszycia, mniej przepuszczają śniegów na podłoże, lecz puszcza ciągnąca się wzdłuż Dniestrowego brzegu, złożona po największej części z dębów i innych drzew liściastych, obnażona teraz ze swego przyrodzonego sklepienia, zasypana była do pół pni. Śnieg zapełnił również co węższe jary; miejscami wznosił się na kształt fal morskich, których spiętrzone czuby zwieszały się tak, jakby miały runąć za chwilę i spłynąć się z ogólną białą powierzchnią. W czasie przejazdu trudnych jarów i na pochyłościach Lipkowie podtrzymywali sanie powrozami; tylko na wysokich równinach, na których wiatry wygładziły skorupę śnieżną, jechali szybko śladem tej karawany, która wraz z Nawiraghem i dwoma uczonymi Anardratami wyruszyła przedtem z Chreptiowa.

вернуться

tirannus (łac.) — tyran.

вернуться

śluzy (przestarz.) — ślozy; łzy.

вернуться

delja — suknia żołnierska wkładana na zbroję.

вернуться

par — opar, para.