Potem pomyślała jeszcze, że to pewnie Bóg ją karze za jej żądzę przygód, za jej wyrywanie się na wszystkie łowy, na wyprawy wbrew nieraz chęciom męża, za płochość i brak statku. Pomyślawszy to rozpłakała się serdecznie i podniósłszy główkę do góry, jęła powtarzać chlipiąc:
— Ukarz, ale nie opuść! Michała nie karz, Michał niewinny!
Tymczasem zbliżała się noc, a z nią chłód, pomroka, niepewność drogi i niepokój. Przedmioty poczęły się zacierać, mącić, tracić określone kształty, a zarazem jakby się ożywiać tajemniczo i czaić. Nierówności na zrębach wysokich skał wyglądały jakby głowy poprzybierane w czapki spiczaste i okrągłe, które wychylają się zza jakichś olbrzymich murów i spoglądają cicho a złożyczliwie, kto tam przejeżdża dołem. Gałęzie drzew, poruszane powiewem, miały jakieś ruchy ludzkie: jedne kiwały na Basię, niby chcąc ją przywołać i tajemnicę jakąś straszną jej powierzyć; drugie zdawały się mówić i ostrzegać: „Nie zbliżaj się!” Skarpy przewróconych drzew podobne były do jakichś potwornych istot skurczonych do skoku. Basia była odważna, bardzo odważna, ale jak wszyscy ówcześni ludzie — przesądna. Toteż gdy pomroka zapadła zupełnie, włos wyprężał się jej na głowie, a dreszcz przechodził przez ciało na myśl o nieczystych siłach, które mogą zamieszkiwać te strony. Bała się szczególniej upiorów. Wiara w nie była szczególniej rozpowszechniona po całym Naddniestrzu z powodu sąsiedztwa Multan i właśnie te strony, koło Jampola i Raszkowa, miały pod tym względem złą sławę. Tylu tu ludzi schodziło ustawicznie ze świata nagłą śmiercią, bez spowiedzi, rozgrzeszenia. Basia przypomniała sobie wszystkie opowieści, które wieczorami w Chreptiowie prawili przy ogniu rycerze: więc o dolinach przepaścistych, w których gdy wiatr powiał, zrywały się nagle jęki: „Jezu, Jezu!” — o płomieniach błędnych, w których coś chrapało — o śmiejących się skałach — o bladych dzieciach „sysunach” z zielonymi oczyma i potwornej głowie, które prosiły, by je zabrać na koń, a zabrane poczynały wysysać krew — wreszcie o głowach bez kadłubów chodzących na pajęczych nogach i o najstraszniejszych z tych wszystkich okropności, dorosłych upiorach, czyli tak zwanych z wołoska „brukołakach”, które wprost rzucały się na ludzi.
Basia poczęła się żegnać znakiem krzyża i nie ustawała dopóty, dopóki nie zemdlała jej ręka, ale i wówczas odmawiała litanię, bo żadną inną bronią przeciw nieczystym siłom nie można było nic poradzić. Otuchy dodawały jej konie, które nie okazując żadnej trwogi, parskały raźno. Chwilami dłonią klepała kark swego dzianeta, jakby chcąc się tym sposobem przekonać, że się na rzeczywistym znajduje świecie.
Noc, z początku bardzo ciemna, stawała się z wolna jaśniejszą i wreszcie przez rzadką mgłę zamigotały gwiazdy. Dla Basi była to okoliczność nadzwyczaj pomyślna, bo naprzód, strach jej zmniejszył się, a po wtóre, patrząc na Wielki Wóz mogła się kierować ku północy, czyli w stronę Chreptiowa. Rozglądając się po okolicy, wyrachowała sobie, że oddaliła się już znacznie od Dniestru, bo mniej tu było skał, kraj rozłożysty, więcej obłych wzgórz porośniętych dębiną i częste obszerne równie[488].
Raz po raz jednak musiała przebywać jary i spuszczała się w nie zawsze z obawą w sercu, w głębiach ich bowiem było ciemno i chłód tam leżał surowy, przenikliwy. Niektóre tak były strome, iż należało je objeżdżać, z czego wynikała wielka strata czasu i nadkładanie drogi.
Gorzej jednak było ze strumieniami i rzeczkami, których sieć cała płynęła od wschodu ku Dniestrowi. Wszystkie były już rozmarznięte i konie chrapały bojaźliwie wchodząc nocą w nieznane, o niewiadomej głębinie wody. Basia przeprawiała się tylko w tych miejscach, gdzie rozłożysty brzeg pozwalał przypuszczać, że rozlana szeroko woda jest płytka. Jakoż po większej części tak bywało; na niektórych jednak przeprawach woda dochodziła do połowy brzuchów końskich; Basia wówczas klękała obyczajem żołnierskim na kulbace i trzymając się rękoma za przednią kulę, starała się nie zamoczyć nóg. Jednakże nie ze wszystkim jej się to udało i wkrótce zimno dotkliwe chwyciło ją od stóp do kolan.
— Daj Boże dzień, pojadę raźniej! — powtarzała sobie co chwila.
Na koniec wyjechała na obszerną równię porosłą rzadkim lasem i widząc, że konie ledwie już nogi wloką, zatrzymała się na wypoczynek. Oba rumaki powyciągały w tej chwili szyje ku ziemi i wysuwając jedną z nóg przednich, poczęły skubać chciwie mchy i zwiędłą trawę. W lesie była zupełna cisza, którą przerywał tylko donośny oddech koni i chrupotanie traw w ich potężnych szczękach.
Zaspokoiwszy, a raczej oszukawszy pierwszy głód, oba rumaki miały widocznie ochotę się wytarzać, ale Basia nie mogła dogodzić tej ich chęci. Nie śmiała nawet popuścić popręgów i sama zleźć na ziemię, bo chciała być w każdej chwili do dalszej ucieczki gotową.
Przesiadła się jednak na Azjowego bachmata, bo dzianet niósł ją już od ostatniego południowego popasu, a lubo dzielny i szlachetną krew w żyłach mający, był jednak od bachmata delikatniejszy.
Urządziwszy to, po pragnieniu, które gasiła kilkakrotnie w czasie przepraw, poczuła głód, więc zaczęła jeść owo siemię, którego woreczek znalazła przy kulbace Tuhaj-bejowicza. Wydało się jej bardzo dobre, choć nieco zgorzkniałe, więc jadła dziękując Bogu za ten niespodziany posiłek.
Lecz jadła oszczędnie, by starczyło aż do Chreptiowa. Potem zaraz sen jął kleić z nieprzepartą siłą jej powieki, ale jednocześnie, gdy ruch koński przestał ją rozgrzewać, przejęło ją dotkliwe zimno. Nogi miała zupełnie skostniałe; czuła też niezmierne znużenie w całym ciele, szczególniej w krzyżu i w ramionach wysilonych pasowaniem się z Azją. Ogarnęła ją wielka słabość i oczy jej przymknęły się.
Lecz po chwili otworzyła je przemocą.
„Nie! W dzień, w czasie jazdy, spać będę — pomyślała — bo jeśli teraz zasnę, to zmarznę…”
Jednakże myśli jej mąciły się coraz bardziej lub zachodziły jedne na drugie, przedstawiając bezładne obrazy, w których puszcza, ucieczka, pogoń, Azja, mały rycerz, Ewka i ostatnie zdarzenia mieszały się ze sobą w półsen, w półjawę. Wszystko to gdzieś biegło naprzód, jak biegnie fala gnana wiatrem, a ona, Basia, biegła razem, bez strachu, bez radości, jakoby z umowy. Azja niby ją gonił, ale jednocześnie rozmawiał z nią i frasował się o konie; pan Zagłoba gniewał się, że wieczerza wystygnie, Michał pokazywał drogę, a Ewka jechała za nimi w saniach, jedząc daktyle.
Potem te osoby zacierały się coraz bardziej, jak gdyby je poczęła przesłaniać mglista zasłona lub pomroka — i stopniowo nikły; została tylko ciemność jakaś dziwna, bo lubo wzrok nie przebijał jej wcale, wydawała się jednak pustą i idącą niezmiernie daleko… Przenikała ona wszędy, przenikała następnie do głowy Basi i pogasiła w niej wszystkie widzenia, wszystkie myśli, jak powiew wiatru gasi palące się nocą na otwartym powietrzu pochodnie.
Basia usnęła, ale może na szczęście dla niej, zanim chłód zdołał zwarzyć krew w jej żyłach, obudził ją niezwykły hałas. Konie szarpnęły się nagle: widocznie działo się w puszczy coś nadzwyczajnego.
Basia odzyskawszy w jednej chwili przytomność, chwyciła Azjowy muszkiet i pochylona na koniu, ze skupioną uwagą i rozdętymi nozdrzami poczęła nasłuchiwać. Była to tego rodzaju natura, że każde niebezpieczeństwo w pierwszym mgnieniu oka budziło w niej czujność, odwagę i gotowość do obrony.
Lecz tym razem, przysłuchawszy się pilniej, uspokoiła się zaraz. Odgłosy, które ją zbudziły, były rechtaniem[489] dzikich świń. Czy basiory podbierały się ku warchlakom, czy też odyńce poczęły się ciąć o samury, dość, że naraz rozebrzmiała cała puszcza. Ów warchoł odbywał się niezawodnie dość daleko, ale wśród ciszy nocnej i powszechnego uśpienia wydawał się tak bliskim, iż Basia słyszała nie tylko rechtanie i kwiki, ale świst głośny oddychających gwałtownie nozdrzy. Nagle rozległ się łomot, tętent, trzask łamanych chrustów i całe stado, lubo niewidzialne dla Basi, przeleciawszy w pobliżu, pogrążyło się w głębiach puszczy.