Выбрать главу

— Zostawili — stwierdziła z przekonaniem Nimue, rozczesując mokre włosy. - To, czego sami nie wiedzieli, zatynkowali fanbulacją i pięknosłowiem. Lub zbyli milczeniem.

— Na przykład?

— Zimowy pobyt wiedźmina w Toussaint, żeby daleko nie szukać. Wszystkie wersje legendy zbywają ten epizod krótkim zdanie: "Bohaterowie spędzili zimę w Toussaint". Nawet Jaskier, który swoim wyczynom w tym księstwie poświęcił dwa rozdziały, na temat wiedźmina jest zaskakująco enigmatyczny. Czy nie warto by więc dowiedzieć się, co się wydarzyło tej zimy? Po ucieczce z Belhaven i spotkaniu z Elfem Avallac'hem w podziemnym kompleksie Tir ná Béa Arainne? Po potyczce w Caed Myrkvid i przygodzie z druidkami? Co robił wiedźmin w Toussaint od października do stycznia?

— Co robił? Zimował! - parsknęła adeptka. - Nie mógł przed odwilżą sforsować przełęczy, więc zimował i nudził się. Nie dziwota, że późniejsi autorzy załatwiali ten nudny fragment lakonicznym: "Minęła zima". No, ale skoro trzeba, spróbuję coś wyśnić. Mamy jakieś obrazy lub rysunki?

Nimue uśmiechnęła się.

— Mamy nawet jeden rysunek na rysunku.

*****

Naskalny fresk przedstawiał scenę myśliwską. Chude, narysowane niedbałymi ruchami pędzla ludziki z łukami i dzidami ścigały w dzikich podskokach wielkiego i fioletowego bizona. Bizon miał na boku tygrysie pręgi, a nad jego lirowato wygiętymi rogami unosiło się coś, co przypominało ważkę.

— To więc — pokiwał głową Regis — jest owo malowidło. Wymalowane przez Elfa Avallac'ha. Elfa, który dużo wiedział.

— Tak — potwierdził sucho Geralt. - To jest właśnie to malowidło.

— Problem polega na tym, że w dokładnie spenetrowanych przez nas jaskiniach nie ma śladu ani elfów, ani innych stworów, o których napomykałaś.

— Byli tu. Teraz pochowali się. Albo wynieśli.

— To fakt bezsporny. Nie zapominaj, posłuchania udzielono ci wyłącznie za wstawiennictwem flaminki. Widocznie uznano, że jednego posłuchania wystarczy. Po tym, gdy flaminka w sposób dość kategoryczny odmówiła współpracy, naprawdę nie wiem, co jeszcze możesz zrobić. Łazimy po tych jaskiniach cały dzień. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bezsensownie.

— Ja też — powiedział wiedźmin gorzko — nie mogę oprzeć się takiemu wrażeniu. Nigdy nie rozumiałam elfów. Ale wiem już przynajmniej, dlaczego większość ludzi nie przepada za nimi. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że one z nas drwią. We wszystkim, co robią, co mówią, co myślą, elfy drwią z nas, szydzą. Kpią.

— Przemawia przez ciebie antropomorfizm.

— Może trochę. Ale wrażenie pozostaje.

— Co robimy?

— Wracamy do Caed Myrkvid, do Cahira, któremu już pewnie druidki podleczyły oskalpowaną łepetynę. Potem wsiadamy na konie i korzystamy z zaproszenia księżnej Anny Henrietty. Nie rób min wampirze. Milva ma połamane żebra, Cahir rozwalony łeb, trochę odpoczynku w Toussaint dobrze zrobi obojgu. Trzeba też wyplątać Jaskra z afery, bo zdaje się, że nieźle się wplątał.

— Cóż — westchnął Regis — niech tak się stanie. Będę musiał trzymać się z daleka od zwierciadeł i psów, uważać na czarodziejów i telepatów… A gdyby mnie mimo to zdemaskowano, liczę na ciebie.

— Możesz liczyć — odrzeka poważnie Geralt. - Nie zostawię cię w potrzebie. Druhu.

Wampir uśmiechnął się, a ponieważ byli sami, pełnym garniturem kłów.

— Druhu?

— Przemawia przeze mnie antropomorfizm. Dalej, wychodźmy z tych pieczar, druhu. Bo tutaj możemy znaleźć wyłącznie reumatyzm.

— Wyłącznie. Chyba, że… Geralt? Tir ná Béa Arainne, elfia nekropolia, zgodnie z tym, co widziałeś, jest za naskalnym malowidłem, dokładnie za tą ścianą… Można by się tam dostać gdyby… No wiesz. Gdyby to rozwalić. Nie myślałeś o tym?

— Nie. Nie myślałem.

*****

Królowi Rybakowi znowu się powiodło, bo na kolację były wędzone palie. Ryby tak smaczne, że nauka poszła w las. Condwiramurs objadła się znowu.

*****

Condwiramurs odbiło się wędzoną palią. Pora spać, pomyślała, po raz drugi łapiąc się na tym, że stronę książki przewraca machinalnie, wcale nie rejestrując treści. Czas na sen.

Ziewnęła, odłożyła książkę. Rozrzuciła poduszki, zmieniając układ z czytelniczego na rekreacyjny. Zaklęciem zgasiła lampę. Komnata momentalnie utonęła w nieprzebitym i gęstym jak melasa mroku. Ciężkie welurowe kotary były szczelnie zaciągnięte — adeptka dawno już zdążyła wypraktykować, że w ciemnościach śni się lepiej. Co wybrać, pomyślała, przeciągając się i wiercąc na prześcieradle. Iść na onejroidalny żywioł czy spróbować się kotwiczyć?

Wbrew powszechnym zapewnieniom, śniączki nie pamiętały nawet połowy swych wieszczych snów, znaczna ich część zostawała w pamięci onejromantek jako galimatias obrazków, zmieniając kolory i kształty niby kalejdoskop, dziecinna zabawka z lusterek i szkiełek. Pół biedy, jeśli obrazki pozbawione były wszelkiego ładu i nawet pozorów znaczenia, można było wówczas spokojnie przejść nad nimi do porządku dziennego. Na zasadzie: nie pamiętam, znaczy, że nie warto pamiętać. W żargonie śniączek takie sny zwały się «kitem».

Gorszą i trochę wstydliwą sprawą były «widma» — sny, z których śniączki zapamiętywały jedynie fragmenty, wyłącznie strzępy znaczeń, sny, po których rano zostawało tylko niejasne odczucie odebranego sygnału. Jeśli «widmo» nadto powtarzało się, można było być pewnym, że miało się do czynienia z snem o znacznej wartości onejroidalnej. Wówczas śniączka poprzez skupienie i autosugestię usiłowała zmusić się do ponownego, tym razem dokładnego prześnienia konkretnego «widma». Najlepsze wyniki dawała metoda zmuszania się do ponownego snu natychmiast po przebudzeniu — nazywało się to «zahaczeniem». Jeśli sen nie dawał się "zahaczyć", pozostawała próba powtórnego wywołania danej wizji sennej podczas któregoś z kolejnych seansów, poprzez poprzedzającą zaśnięcie koncentrację i medytację. Takie programowanie śnienia nosiło nazwę "kotwiczenia się".

Po dwunastu spędzonych na wyspie nocach Condwiramurs miała już trzy listy, trzy zestawy snów. Była lista godnych puszenia się sukcesów — lista «widm», które śniączka z powodzeniem "zahaczyła" lub "zakotwiczyła".Do takich należały sny o rebelii na wyspie Thanedd oraz o podróży wiedźmina i jego drużyny przez zamiecie na przełęczy Malheur, przez wiosenne ulewy i rozmiękłe drogi w dolinie Sudduth. Była — do tego adeptka nie przyznawała się Nimue — lista klęsk, snów, które mimo wysiłków nadal pozostawały enigmą. I była lista robocza — lista snów, które czekały na swoją kolejkę.

I był jeden sen, dziwny, ale bardzo przyjemny, który powracał w strzępach i migawkach, w nieuchwytnych dźwiękach i jedwabistym dotyku.

Miły, tkliwy sen.

Dobrze, pomyślała Condwiramurs, zamykając oczy. Niech będzie.

*****

— Zdaje się, że wiem, czym zajmował się wiedźmin, zimując w Toussaint.

— Proszę, proszę — Nimue uniosła wzrok znad okularów i oprawionego w skórę grimoire'u, który wertowała. - Wyśniłaś coś jednak wreszcie?

— A jakże! — powiedziała chełpliwie Condwiramurs. - Wyśniłam! Wiedźmina Geralta i kobietę o krótkich, czarnych włosach i zielonych oczach. Nie wiem, kto to mógł być. Może owa księżna, o której pisze w pamiętnikach Jaskier?

— Chyba czytałaś nieuważnie — schłodziła ją nieco czarodziejka. - Jaskier opisuje księżną Anariettę dokładnie, a inne źródła potwierdzają, że włosy miała, cytuję, kasztanowej barwy, lśniące, zaprawdę złotu podobną aureolą.

— A zatem to nie ona — zgodziła się adeptka. - Moja kobieta była czarna. Jako ten, zaprawdę węgiel. A sen był… Hmmm… Ciekawy.

— Słucham z uwagą.

— Rozmawiali. Ale to nie była zwykła rozmowa.

— Większą część czasu ona trzymała nogi na jego ramionach.

*****

— Powiedz mi, Geralt, wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?

— A ty wierzysz?

— Wierzę.

— Teraz już wiem, co nas połączyło. Przyciągające się przeciwieństwa.

— Nie bądź cyniczny.

— Dlaczego? Cynizm podobno dowodzi inteligencji.

— Nieprawda. Cynizm, przy całej swej pseudointeligentnej otoczce, jest obrzydliwie nieszczery. Ja nie znoszę żadnej nieszczerości. Skoro już przy tym jesteśmy… Powiedz mi, wiedźminie, co kochasz we mnie najbardziej.

— To.

— Popadasz z cynizmu w trywialność i banał. Spróbuj jeszcze raz.

— Najbardziej kocham w tobie twój rozum, twoją inteligencję i twoją duchową głębię. Twoją niezależność i swobodę, twoją…

— Nie pojmuję, skąd w tobie tyle sarkazmu…

— To nie była sarkazm, to był żart.

— Nie ścierpię takich żartów. Zwłaszcza nie w porę. Wszystko mój drogi ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas milczenia i czas mówienia, czas płaczu i czas śmiechu, czas siania i czas rozbierania, przepraszam zbierania, czas żartów i czas powagi…

— Czas pieszczot cielesnych i czas powstrzymywania się od nich?

— No, nie bierz tego tak dosłownie! Przyjmijmy raczej, że jest czas komplementów. Kochanie się bez komplementów trąci fizjologią, a fizjologia jest płaska. Mów mi komplementy.

— Nikt, od Jarugi po Buinę, nie ma tak pięknego tyłka jak ty.

— Masz ci los, teraz dla odmiany przymierzył mnie do jakiś barbarzyńskich północnych rzeczek. Pomijając w ogóle jakieś metafory, nie można było powiedzieć od Alby po Veldę? Albo: od Alby po Sansretour?

— W życiu nie byłem nad Albą. Staram się unikać wyrokowania, gdy nie jest poparte rzetelną eksperiencją.

— Och! Doprawdy? Mniemam zatem, że tyłków, bo to o nich wszak mowa, widziałaś i doświadczyłeś dość, by móc wyrokować? Co, białowłosy? Ileż to kobiet miałeś przede mną? Hę? Zadałam ci pytanie, wiedźminie! Nie, nie, zostaw, łapy precz, takim sposobem nie wykręcisz się od odpowiedzi. Ile kobiet miałeś przede mną?