Выбрать главу

— Dobry wieczór szanownemu panu — powiedział.

BURZLIWA NOC.

Zapach wilgotnej końskiej sierści. Stukot kopyta o kamienie.

— Herbata parzy się na palenisku, a nasza Dreen upiekła ciasteczka. Są w puszce z napisem „Pamiontka z Ankh-Morpork”.

DZIĘKUJĘ. U PANA, MAM NADZIEJĘ, WSZYSTKO DOBRZE, PANIE OGG?

— Tak, proszę szanownego pana. Przygotowałem już podkowy. Nie zatrzymam szanownego pana długo. Wiem, że szanowny pan jest… no, zajęty.

Usłyszał kroki zmierzające do starego kuchennego stołka zarezerwowanego dla klientów, a raczej dla właścicieli klientów.

Podkowy, narzędzia i hufnale ułożył na ławie przy kowadle. Wytarł ręce o fartuch. Nie lubił podkuwać na zimno, ale zajmował się kowalstwem, odkąd skończył dziesięć lat. Mógł to robić na ślepo. Sięgnął po raszplę i zabrał się do roboty.

Musiał zresztą przyznać, że był to najposłuszniejszy ze wszystkich koni, jakie w życiu spotkał. Szkoda, że nie mógł go obejrzeć. To na pewno piękny koń, taki koń…

Ojciec uprzedzał go: nie próbuj nawet rzucić okiem.

Usłyszał bulgotanie czajniczka, potem ciche stuknięcia przy mieszaniu i brzęk odkładanej łyżeczki.

Żadnego dźwięku, powiedział tato. Oprócz tych chwil, kiedy chodzi albo mówi, nie usłyszysz od niego żadnego dźwięku. Żadnego cmokania wargami ani niczego w tym rodzaju.

Ani oddechu.

Aha, i jeszcze jedno. Kiedy zdejmiesz stare podkowy, nie rzucaj ich w kąt, żeby potem przetopić z innymi resztkami. Przechowuj je osobno. Roztapiaj osobno. Trzymaj dla nich osobny tygiel i nowe podkowy wykuwaj z tego metalu. Cokolwiek zrobisz, nigdy nie kładź tego żelaza na innej żywej istocie.

Prawdę mówiąc, Jason zachował jeden komplet starych podków na zawody w rzucaniu do celu na różnych wiejskich jarmarkach. Nigdy nie przegrywał, kiedy nimi rzucał. Zwyciężał tak często, że aż się trochę wystraszył i teraz podkowy zwykle wisiały na gwoździu za drzwiami.

Czasami wiatr zaklekotał okiennicą albo trzaskały węgle. Seria uderzeń i pisków niedaleko sugerowała, że kurnik na końcu podwórza właśnie rozstał się z gruntem.

Właściciel klienta nalał sobie jeszcze herbaty.

Jason skończył z kolejną podkową i wypuścił końską nogę. Potem wyciągnął rękę. Koń przesunął ciężar ciała i podniósł ostatnie kopyto.

Jeden taki koń na milion. Albo i tego nie…

Wreszcie skończył. Zabawne, lecz nigdy jakoś nie trwało to długo. Jason nie potrzebował zegara, ale podejrzewał, że praca, zajmujące prawie godzinę, była wykonana po paru minutach.

— No już — powiedział. — Gotowe.

DZIĘKUJĘ. MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TO DOSKONAŁE CIASTECZKA. JAK WSADZAJĄ DO ŚRODKA TE KAWAŁKI CZEKOLADY?

— Nie wiem, szanowny panie. — Jason wpatrywał się nieruchomo w wewnętrzną stronę swojej opaski.

PRZECIEŻ CZEKOLADA POWINNA SIĘ ROZPUŚCIĆ PRZY PIECZENIU. JAK TO ROBIĄ, JAK PAN MYŚLI?

— To pewno sekret fachu — odparł Jason. — Nigdy nie pytam o takie rzeczy.

BARDZO SŁUSZNIE. BARDZO ROZSĄDNIE. TERAZ…

Musiał zapytać, choćby po to, by potem zawsze pamiętać, że zapytał.

— Szanowny panie… SŁUCHAM, PANIE OGG.

— Mam jedno pytanie…

TAK, PANIE OGG?

Jason przesunął językiem po wargach.

— Gdybym tak… Gdybym zdjął opaskę, co bym zobaczył?

Już. Stało się.

Coś zastukało po kamieniach podłogi, nastąpiło lekkie zawirowanie w ruchu powietrza — co podpowiedziało Jasonowi, że mówiący stoi teraz przed nim.

CZYJEST PAN CZŁOWIEKIEM WIERZĄCYM, PANIE OGG?

Jason zastanowił się szybko. Lancre nie było państwem religijnym. Zdarzali się Zdziwieni Dnia Dziewiątego i Ściśli Offlianie, ołtarze licznych pomniejszych bóstw stały w okolicy na tej czy innej polance. Jednak on sam nigdy nie odczuwał potrzeby wiary — całkiem jak krasnoludy. Żelazo to żelazo, a ogień to ogień. Jak człowiek zacznie kombinować o problemach metafizycznych, ani się obejrzy, a będzie musiał zeskrobywać z młota własny kciuk.

A W TEJ CHWILI W CO PAN TAK NAPRAWDĘ SZCZERZE WIERZY?

Stoi o parę cali ode mnie, myślał Jason. Mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć…

Poczuł zapach — wcale nie przykry. Właściwie to ledwie go wyczuwał. To był zapach powietrza w starych, zapomnianych pokojach. Gdyby stulecia pachniały, te najstarsze pachniałyby właśnie tak.

PANIE OGG?

Jason przełknął ślinę.

— No więc, szanowny panie… W tej chwili… Tak naprawdę to wierzę w swoją opaskę.

BARDZO DOBRZE. ROZSĄDNY CZŁOWIEK A TERAZ… MUSZĘ JUŻ IŚĆ.

Jason usłyszał, jak podnosi się skobel. Pchnięte wiatrem drzwi odsunęły się ze zgrzytem, potem zastukały na kamieniach nowe podkowy.

JAK ZAWSZE WYKONAŁ PAN DOSKONAŁĄ ROBOTĘ.

— Dziękuję szanownemu panu.

MÓWIĘ TO JAK JEDEN FACHOWIEC DRUGIEMU.

— Dziękuję szanownemu panu.

SPOTKAMY SIĘ ZNOWU.

— Tak, szanowny panie.

KIEDY MÓJ KOŃ ZNÓW BĘDZIE POTRZEBOWAŁ NOWYCH PODKÓW.

— Tak, szanowny panie.

Jason zamknął drzwi i zasunął sztabę, chociaż kiedy się nad tym zastanowić, prawdopodobnie nie miało to znaczenia.

Ale taki był układ — podkuwał wszystko, co mu sprowadzili, wszystko, a w zamian za to mógł podkuć wszystko. W Lancre zawsze żył kowal i wszyscy wiedzieli, że kowal z Lancre to kowal bardzo potężny.

To starożytny układ i miał coś wspólnego z żelazem.

Wiatr osłabł. Teraz szeptał tylko gdzieś na horyzoncie. Wschodziło słońce.

To była kraina oktarynowych traw. Dobra, rolnicza ziemia — zwłaszcza dla kukurydzy.

A tutaj rozciągało się pole kukurydzy, falującej delikatnie za żywopłotem. Niezbyt duże pole. Właściwie całkiem zwyczajne. Zwykłe pole z kukurydzą, oczywiście jeśli nie panowała zima, kiedy było na nim widać tylko gołębie i wrony.

* * *

Wiatr zamarł.

Kukurydza wciąż falowała. Nie były to zwykłe fale — rozbiegały się od środka pola, jak gdyby ktoś wrzucił kamień do stawu. Powietrze zaskwierczało i wypełniło się głośnym brzęczeniem.

Potem, w samym środku pola, szeleszcząc głośno, młoda, kukurydza przygięła się i legła na ziemi.

W kręgu.

A na niebie roiły się brzęczące gniewnie pszczoły.

* * *

Zostało jeszcze kilka tygodni do pełni lata. Królestwo Lancre drzemało w upale, nagrzane powietrze falowało nad lasami i polami.

Trzy punkty pojawiły się na niebie.

Po chwili dało się już w nich rozpoznać trzy kobiety na miotłach. Leciały w sposób, który przywodził na myśl słynne trzy lecące gipsowe kaczki.

Przyjrzyjmy się im uważnie.

Ta pierwsza — nazwijmy ją prowadzącą — siedzi sztywno wyprostowana, nie zważając na opór powietrza, z którym chyba wygrywa. Jej twarz można ogólnie opisać jako uderzającą, nawet przystojną, choć nikt nie nazwałby jej piękną — chyba że chciałby, żeby nos urósł mu na trzy stopy.

Druga jest pulchna, krzywonoga, z twarzą podobną do jabłka, które leżało zbyt długo, promieniejąca niemal nieuleczalnym dobrym humorem. Gra na banjo i — póki nie przyjdzie komuś do głowy lepsze określenie — śpiewa. Piosenka mówi o jeżu.

W przeciwieństwie do miotły pierwszej z kobiet — praktycznie pustej, jeśli nie liczyć tej czy innej sakwy — miotła drugiej wyładowana jest fioletowymi pluszowymi osiołkami, korkociągami w kształcie siusiających chłopców, butelkami wina w słomianych koszach i innymi międzynarodowymi obiektami kulturowymi. Wśród nich leży najbardziej cuchnący i najbardziej złośliwy kot na świecie, w tej chwili uśpiony.