Выбрать главу

— Nie musisz mnie wprowadzać — uspokoiła go Magrat. — Znam drogę.

— Nie, to trzeba zrobić jak należy. Niech panienka idzie powoli i mnie zostawi resztę.

Pobiegł przodem i otworzył podwójne drzwi…

— Paaannaaa Magraaaaa Garrrliick!

Po czym pognał do następnych.

Przy trzecich brakowało mu już tchu, ale się nie poddawał.

— Paaannaaa… Magraaaaa… Garrrliick… Jegooo Wysoookość… króó… O rany, gdzie on się podział?

Sala tronowa była pusta.

W końcu znaleźli Verence’a II, króla Lancre, w wozowni.

Niektórzy ludzie rodzą się królami. Niektórzy zdobywają królestwo, a przynajmniej arcy-generalissimus-ojciec-narodu-stwo. Ale Verence’owi królestwo zwyczajnie wepchnięto. Nie był wychowany na władcę i zasiadł na tronie dzięki skomplikowanym kombinacjom braterstwa i ojcostwa, które aż nazbyt często zdarzają się w królewskich rodach.

W rzeczywistości wychowano go na błazna — człowieka, którego praca polega na figlach, opowiadaniu dowcipów i na wlewaniu sobie budyniu do spodni. Naturalnie, zyskał w ten sposób poważny, rozsądny stosunek do życia i pewność, że nigdy już z niczego nie będzie się śmiał, zwłaszcza w obecności budyniu.

Pracę władcy podjął więc, mając przewagę ignorancji. Nikt mu nigdy nie mówił, jak być królem, musiał więc sam do tego dojść. Posłał po książki traktujące o tych kwestiach. Verence głęboko wierzył w użyteczność wiedzy pochodzącej z książek.

Teraz oglądał jakieś skomplikowane urządzenie. Miało dwa dyszle, by zaprząc konia, a reszta wyglądała jak bryczka wyładowana wiatrakami.

Podniósł głowę i uśmiechnął się z roztargnieniem.

— O, witaj — powiedział. — A zatem wróciłyście bezpiecznie?

— Um… — zaczęła Magrat.

— To patentowy rotator zasiewów — wyjaśnił Verence. Klepnął machinę. — Właśnie przyjechał z Ankh-Morpork. Wiesz, trzeba iść z duchem czasu. Coraz bardziej interesuje mnie rozwój rolnictwa i wydajność gleby. Musimy szybko zabrać się za ten nowy system trójpolowy.

Magrat trochę się pogubiła.

— Ale przecież w Lancre są tylko trzy pola — przypomniała. — I nie ma na nich dużo gleby.

— Najważniejsze to zachowywać właściwe proporcje między zbożami, strączkowymi i bulwowymi — oznajmił Verence, podnosząc nieco głos. — Poza tym poważnie się zastanawiam nad koniczyną. Chciałbym wiedzieć, co o tym myślisz!

— Um…

— Uważam też, że trzeba coś zrobić ze świniami! — krzyknął Verence. — Pasiaste lancrańskie! Są bardzo wytrzymałe! Ale można by zwiększyć ich wagę! Przez staranne krzyżowanie! Powiedzmy, z siodłatą stoańską! Kazałem przysłać knura… Shawn, możesz przestać dmuchać w tę przeklętą trąbkę?

Shawn opuścił instrument.

— Ja tylko gram fanfarę, wasza wysokość.

— Tak, tak. Ale nie powinieneś tego ciągnąć. Kilka taktów zupełnie wystarczy. — Verence pociągnął nosem. — Coś się pali.

— A niech to… Marchewka! Shawn odbiegł.

— Teraz lepiej. — Verence odetchnął z ulgą. — O czym mówiliśmy?

— Chyba o świniach — odparła Magrat. — Ale tak naprawdę to przyszłam, żeby…

— Najważniejsza jest gleba — oświadczył Verence. — Jeśli gleba jest dobra, cała reszta idzie już łatwo. A przy okazji, zaplanowałem ślub na Letni Dzień, dzień letniego przesilenia. Myślę, że będziesz zadowolona.

Wargi Magrat uformowały wielkie O.

— Oczywiście, możemy go trochę przesunąć, ale nie za dużo, ze względu na zbiory — powiedział Verence.

— Wysłałem już część zaproszeń do bardziej oczywistych gości — powiedział Verence.

— I pomyślałem, że dobrze byłoby wcześniej zorganizować jakiś jarmark czy festiwal — powiedział Verence.

— Poprosiłem Boggiego z Ankh-Morpork, żeby przysłał najlepszego krawca i wybór materiałów. Jedna z pokojówek ma mniej więcej twoje wymiary i sądzę, że będziesz zadowolona z rezultatu — powiedział Verence.

— Pan Żelaznywładsson, krasnolud, przybył z gór specjalnie po to, żeby zrobić koronę — powiedział Verence.

— A mój brat i Słudzy Pana Vitollera nie mogli przyjechać, bo, jak zrozumiałem, objeżdżają teraz Klatch. Ale Hwel, kowal sztuki, napisał specjalne przedstawienie na uroczystość weselną. Coś, czego nawet wieśniacy nie zepsują, jak się wyraził — powiedział Verence.

— Czyli wszystko ustalone? — powiedział Verence. Wreszcie glos Magrat powrócił z jakiejś dalekiej wyprawy, lekko zachrypnięty.

— Czy nie powinieneś mnie najpierw poprosić? — spytała gniewnie.

— Co? Tego… Właściwie nie. Nie. Królowie nie proszą. Sprawdziłem w książce. Ja jestem królem, rozumiesz, a ty, bez urazy, poddaną. Nie muszę pytać.

Magrat otworzyła już usta, żeby wrzasnąć z wściekłości, ale w końcu jej mózg zaczął funkcjonować. Owszem, stwierdził, oczywiście że możesz nakrzyczeć na niego i odejść dumnie. On prawdopodobnie pobiegnie za tobą.

Bardzo prawdopodobnie.

Hm…

Może jednak nie aż tak prawdopodobnie. Bo chociaż jest miłym człowiekiem o łagodnych, załzawionych oczach, jest też królem i sprawdził różne rzeczy w książkach. Ale bardzo prawdopodobnie całkiem prawdopodobnie.

Ale czy postawisz na to resztę swojego życia? Zresztą czy nie tego właśnie chciałaś? Nie na to liczyłaś? Szczerze?

Verence przyglądał się jej z troską.

— Chodzi o czarownictwo? — zapytał. — Nie musisz całkiem rezygnować, naturalnie. Żywię wielki szacunek dla czarownic. Możesz być czarodziejską królową, chociaż to znaczy, że będziesz musiała nosić takie suknie, co to prawie nic nie zakrywają, trzymać koty i częstować ludzi zatrutymi jabłkami. Gdzieś o tym czytałem. Boisz się o czarownictwo, tak?

— Nie — wymamrotała Magrat. — To nie to, że… no… wspominałeś o koronie?

— Musisz nosić koronę — oświadczył Verence. — Wszystkie królowe je noszą. Sprawdziłem w książce.

Mózg wtrącił się znowu. Królowa Magrat, szepnął. I podsunął jej zwierciadło wyobraźni…

— Nie jesteś zła, prawda? — upewnił się Verence.

— Co? Och. Nie. Ja? Skąd.

— To dobrze. Czyli załatwione. Myślę, że omówiliśmy już wszystko.

— Urn…

Verence zatarł ręce.

— Robimy kapitalne rzeczy ze strączkowymi — oznajmił, jak gdyby właśnie nie przewrócił do góry nogami całego jej życia, nawet nie pytając o zgodę. — Fasola, groch… No wiesz. Oraz margiel i wapno, oczywiście. Naukowe gospodarstwo. Chodź, obejrzysz sobie.

Odszedł, podskakując lekko z entuzjazmu.

— Może sprawimy, że to królestwo zacznie wreszcie funkcjonować — rzekł.

Magrat powlokła się za nim.

Czyli wszystko już ustalone. Nie oświadczyny, ale oświadczenie. Nawet w ciemnościach nocy nie próbowała sobie wyobrazić, jak powinna wyglądać ta chwila, ale miała wrażenie, że róże, zachody słońca i słowiki mogłyby mieć w niej swój udział. Koniczyna raczej nie grała zasadniczej roli. Fasola i inne wiążące azot uprawy nie były specjalnie istotne.

Z drugiej strony Magrat była w głębi duszy osobą o wiele bardziej praktyczną, niż się to wydawało tym, którzy dostrzegali tylko jej ckliwy uśmiech i zbiór ponad trzystu elementów okultystycznej biżuterii, z których żaden nie działał.

Czyli tak właśnie wychodzi się za króla… Wszystko jest załatwione. Nie ma białych koni. Przeszłość przeskakuje od razu w przyszłość i niesie człowieka ze sobą.

Może to jest normalne. Królowie mają dużo pracy. Doświadczenia Magrat w poślubianiu ich były mocno ograniczone.