Выбрать главу

Wyjęła szpilkę — jedną z wielu mocujących do włosów jej szpiczasty kapelusz — i przysunęła ją na sześć cali do powierzchni kamienia. Potem wypuściła i patrzyła, co się stanie.

Po chwili wróciła do niani.

— Wciąż jest w nich moc — powiedziała. — Niewiele, ale krąg jeszcze trzyma.

— Ale kto może być taki głupi, żeby przychodzić tu i tańczyć dookoła? — zastanowiła się niania Ogg. Zdradziecka myśl przemknęła jej przez głowę. — Magrat przez cały czas była przecież z nami w obcych stronach.

— Musimy się tego dowiedzieć. — Babcia uśmiechnęła się groźnie. — A teraz pomóż mi z tym biedakiem. Niania Ogg się schyliła.

— Do licha, ciężki jest. Przydałaby się nam tu młoda Magrat.

— Nie. Jest lekkomyślna. Byle co zawróci jej w głowie.

— Ale miła z niej dziewczyna.

— Ckliwa. Uważa, że można żyć, jakby bajki działy się rzeczywiście, a piosenki mówiły prawdę. Co nie znaczy, że nie życzę jej szczęścia.

— Mam nadzieję, że poradzi sobie jako królowa.

— Nauczyłyśmy ją wszystkiego, co wie.

— To fakt — przyznała niania Ogg, kiedy znikały już w paprociach. — Nie sądzisz… może…

— Co?

— Może powinnyśmy ją nauczyć wszystkiego, co same wiemy?

— To by za długo trwało.

— Rzeczywiście.

* * *

Długo trwało, zanim listy dotarły aż do nadrektora. Pocztę zabierał spod bramy Niewidocznego Uniwersytetu każdy, kto akurat tamtędy przechodził, po czym zostawiał na półce, używał do zapalania fajki, jako zakładki czy też — w przypadku bibliotekarza — jako legowiska.

Temu listowi wystarczyły dwa dni i był prawie nie zniszczony, jeśli nie liczyć kilku śladów po kubkach i bananowego odcisku palca. Pojawił się na stole razem z resztą poczty, kiedy grono profesorskie spożywało posiłek. Dziekan otworzył go łyżką.

— Ktoś wie, gdzie leży Lancre? — zapytał.

— A co? — Ridcully gwałtownie podniósł głowę.

— Jakiś król się żeni i chce, żebyśmy przyjechali.

— Coś podobnego! — oburzył się wykładowca run współczesnych. — Jakiś marny królik bierze sobie żonę i mamy tam jechać?

— To w górach — odezwał się cicho Ridcully. — Pstrągi dobrze tam biorą, o ile pamiętam. Słowo daję. Lancre. Nie do wiary. Nie myślałem o nim od lat. Wiecie, są tam polodowcowe jeziora, gdzie ryby nigdy nie widziały wędki. Lancre. Tak…

— I to o wiele za daleko — dodał wykładowca run współczesnych. Ridcully nie słuchał.

— Są jelenie. Tysiące sztuk jeleni. I łosie. A wszędzie pełno wilków. Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły lwy górskie. Słyszałem, że pojawiły się też lodowe orły. — Oczy mu błyszczały. — Zostało ich tylko pół tuzina — dodał.

Mustrum Ridcully wiele robił dla zagrożonych gatunków. Na przykład dbał, żeby pozostawały zagrożone.

— To gdzieś na końcu świata — zauważył dziekan. — Akurat na brzegu mapy.

— Kiedyś jeździliśmy tam z wujem na wakacje — powiedział Ridcully. Oczy zaszły mu mgiełką wzruszenia. — Przeżyłem tam wspaniałe chwile. Piękne dni. Jakie tam są lata… i niebo bardziej błękitne niż gdziekolwiek indziej, takie bardzo… i trawa…

Nagle porzucił pejzaże swych wspomnień.

— W takim razie trzeba jechać — stwierdził. — Obowiązek wzywa. To ślub głowy państwa. Ważna ceremonia. Musimy tam posłać kilku magów. Inaczej nie wypada. Nobblyess obliże.

— W każdym razie ja nie jadę — zapewnił dziekan. — Takie wsie są wbrew naturze. Za dużo drzew. Nigdy tego nie znosiłem.

— Kwestorowi przydałaby się wycieczka — uznał Ridcully. — Ostatnio zrobił się jakiś nerwowy, nie mam pojęcia dlaczego. — Pochylił się, by spojrzeć wzdłuż stołu. — Kwestooor!

Kwestor upuścił łyżkę do talerza owsianki.

— Widzicie, co mam na myśli? Prawdziwy kłębek nerwów.

MÓWIŁEM, ŻE DOBRZE PANU ZROBI TROCHĘ ŚWIEŻEGO POWIETRZA, KWESTORZE! — Solidnie szturchnął dziekana. — Mam nadzieję, że mu się w głowie nie pomiesza, biedakowi — powiedział głosem, który pewnie uważał za szept. — Za dużo czasu spędza w czterech ścianach, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Dziekan, który wychodził na dwór mniej więcej raz w miesiącu, wzruszył tylko ramionami.

— PEWNIE CHCIAŁBY PAN WYJECHAĆ NA PARĘ DNI Z UNIWERSYTETU, CO?! — zawołał nadrektor, kiwając głową i wykrzywiając się obłąkańczo. — Cisza i spokój? Zdrowe życie na wsi?

— Ja, ja, ja, ja bardzo bym chciał, nadrektorze — zapewnił kwestor. Nadzieja rosła na jego twarzy niczym grzyby jesienią.

— Zuch. Odważny człowiek. Pojedzie pan ze mną. — Ridcully uśmiechnął się promiennie.

Twarz kwestora znieruchomiała.

— Musimy zabrać jeszcze kogoś — uznał Ridcully. — Są ochotnicy?

Magowie, co do jednego mieszczuchy, pracowicie pochylili się nad talerzami. Zawsze zresztą pochylali się nad nimi pracowicie, ale tym razem próbowali unikać spojrzenia nadrektora.

— A może bibliotekarz? — zaproponował wykładowca run współczesnych, rzucając wilkom przypadkową ofiarę. Zabrzmiał pełen ulgi gwar poparcia.

— Dobry wybór — pochwalił dziekan. — Akurat coś dla niego. Otwarty teren. Drzewa. I jeszcze te… no… drzewa.

— Górskie powietrze — podsunął wykładowca run współczesnych.

— Bibliotekarz ostatnio jakoś słabo wygląda — dodał czytelnik niewidzialnych tekstów.

— Tam poczuje się jak w domu — przekonywał wykładowca run współczesnych. — Wszędzie pełno drzew.

Wszyscy spojrzeli wyczekująco na nadrektora.

— Nie nosi ubrania. — Ridcully wahał się. — I cały czas powtarza „uuk”.

— Czasem nosi taki stary zielony szlafrok — przypomniał dziekan.

— Ale tylko po kąpieli.

Ridcully poskrobał się w brodę. Tak naprawdę to dosyć lubił bibliotekarza, który nigdy się z nim nie kłócił i zawsze dbał o sylwetkę, nawet jeśli ta sylwetka przypominała gruszkę. Dla orangutana była odpowiednia.

Właściwie nikt już nie dostrzegał, że bibliotekarz jest orangutanem, chyba że jakiś gość na Niewidocznym Uniwersytecie powiedział to głośno. Wtedy ktoś odpowiadał: „Ach tak. Chyba jakiś magiczny wypadek, prawda? Jestem pewien, że to coś w tym rodzaju. W jednej chwili człowiek, w następnej już małpa. Właściwie to zabawne… Zupełnie nie pamiętam, jak wyglądał przedtem. Znaczy, musiał chyba być człowiekiem. Zawsze myślę o nim jako o małpie. Jakoś bardziej pasuje”.

Istotnie, zdarzył się kiedyś wypadek wśród potężnych magicznych ksiąg w uniwersyteckiej bibliotece. Wypadek ów, jak się okazało, pchnął genotyp bibliotekarza w dół drzewa ewolucji, a potem z powrotem w górę, jednak po innej gałęzi. Istotna różnica polegała na tym, że teraz mógł wisieć głową dół, trzymając się stopami.

— No dobrze — zgodził się w końcu nadrektor. — Ale podczas ceremonii musi coś na siebie włożyć, choćby ze względu na biedną pannę młodą.

Od strony kwestora dobiegł cichy jęk. Wszyscy się obejrzeli.

Jego łyżka z cichym stukiem wylądowała na posadzce. Była drewniana. Od czasu tego, co teraz określano „nieszczęśliwym wypadkiem przy kolacji”, magowie delikatnie usuwali z jego zasięgu metalowe sztućce.

— A-a-a — bełkotał kwestor, usiłując odsunąć się od stołu.

— Pigułki z suszonej żaby — zarządził nadrektor. — Niech ktoś wyjmie mu je z kieszeni.