Выбрать главу

Manse zostawił swój pojazd na chodniku — kiedy na miasto spadały bomby, na ulicach było pusto — i poszedł po omacku w gęstym mroku. Siedemnasty listopada. Dzięki dobrze wyćwiczonemu umysłowi przypomniał sobie tę datę. Tego dnia zginęła Mary Nelson.

Na rogu znalazł budkę telefoniczną i zajrzał do spisu telefonów. Było tam wielu abonentów z nazwiskiem Nelson, ale tylko jedna Mary figurowała w rejonie Streatham. Oczywiście musiała to być matka dziewczyny. Jej córka prawdopodobnie nosiła takie samo imię. Nie miał pojęcia, o której godzinie zrzucono bombę, ale łatwo mógł się tego dowiedzieć.

Po wyjściu z budki został ogłuszony wyciem bomb i oślepiony blaskiem pożaru Rzucił się na ziemię, a szkło rozprysło się w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Młodszy Manse Everard, porucznik saperów w armii USA, znajdował się teraz gdzieś po drugiej stronie kanału La Manche w pobliżu niemieckich armat. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie dokładnie przebywał w tym czasie, i nie zatrzymał się, żeby wytężyć pamięć. To nie miało znaczenia. Wiedział, że przeżyje tamto niebezpieczeństwo.

Nowy pożar rozgorzał za jego plecami, gdy biegł do swojego pojazdu. Wskoczył na siodełko i wzbił się w powietrze. Wysoko nad Londynen zobaczył tylko morze ciemności, z którego w różnych miejscach strzelały do góry płomienie. Noc Walpurgi i prawdziwe piekło na ziemi!

Dobrze pamiętał Streatham, dzielnicę ceglanych budynków zamieszkanych przez niższych urzędników, handlarzy jarzyn i mechaników. To właśnie oni, angielska drobna burżuazja, powstrzymali potęgę, która podbiła Europę. Żyła tam kiedyś pewna dziewczyna, w roku 1943… W końcu wyszła za kogoś innego.

Lecąc nisko, spróbował odnaleźć dom narzeczonej. Nie opodal wybuchł prawdziwy wulkan. Chronocykl zakołysał się w powietrzu i Everard o mało nie spadł z siodełka. Pospieszył w stronę zbombardowanego miejsca i zobaczył zburzony płonący budynek, oddalony zaledwie o trzy domy od miejsca zamieszkania Mary Nelson. Spóźnił się.

Nie! Sprawdził czas — właśnie była 22.30 — i cofnął się o dwie godziny. Nadal było ciemno, lecz dom stał cały. Zapragnął ostrzec jego mieszkańców. Nie, przecież ludzie umierali na całym świecie. Nie był Schteinem, żeby brać historię na swoje barki.

Uśmiechnął się krzywo, wylądował i przeszedł przez bramę. Nie był też cholernym Danellianinem. Zapukał do drzwi. Otworzyła mu kobieta w średnim wieku. Uświadomił sobie, że mógł ją zdziwić widok Amerykanina w cywilnym ubraniu.

— Przepraszam panią — powiedział. — Czy zna pani pannę Mary Nelson?

— Tak. — Kobieta zawahała się i dodała: — Mieszka w pobliżu i wkrótce ma do nas przyjść. Czy jest pan jej przyjacielem?

Everard skinął głową i odparł:

— Przysłała mnie tutaj z wiadomością dla pani… ach…

— Enderby.

— Właśnie, pani Enderby. Jestem strasznie zapominalski. Panna Nelson bardzo przeprasza, ale nie może przyjść. Chce jednak spotkać się z panią i całą pani rodziną o 22.30.

— Ze wszystkimi? Ależ dzieci…

— Oczywiście, dzieci także. Ze wszystkimi. Ma dla was prawdziwą niespodziankę, coś, co może wam pokazać tylko wtedy. Dlatego musicie pójść tam wszyscy.

— No… no dobrze, proszę pana, skoro Mary tak mówi.

— Wszyscy bez wyjątku o 22.30. Wtedy ponownie się zobaczymy, pani Enderby. — Everard skinął głową i wrócił na ulicę.

Zrobił, co mógł. Teraz musi udać się do domu Nelsonów. Minął trzy budynki, zaparkował pojazd w ciemnej alei i podszedł do upatrzonego domu. Popełnił tę samą zbrodnię co Schtein. Nawet nie wiedział, jak wygląda planeta karna.

Nie dostrzegł śladu kapsuły z epoki Ing, zbyt dużej, by można było ją ukryć. Więc Charlie jeszcze tu sienie zjawił. Do czasu jego przybycia będzie musiał kierować się intuicją.

Pukając do drzwi, zastanowił się, jaki wpływ na losy rodziny Enderby wywrze jego interwencja. Dzieci dorosną i same będą miały dzieci, na pewno takich samych przeciętnych Anglików z klasy średniej, ale może kiedyś w przyszłości ta rodzina wyda jakąś ważną postać, która tak czy inaczej przyszłaby na świat. Oczywiście czas nie jest giętki. Poza nielicznymi wyjątkami nie liczy się konkretny przodek, tylko cała ludzka skarbnica genów i społeczeństwo. Mógłby to jednak być jeden z owych rzadkich przypadków.

Otworzyła mu niewysoka młoda kobieta. Chociaż nikt nie nazwałby jej skończoną pięknością, była naprawdę śliczna i ładnie wyglądała w swoim eleganckim mundurze.

— Czy panna Nelson?

— Tak.

— Nazywam się Everard. Jestem przyjacielem Charlie’ego Whitcomba. Czy mogę wejść? Mam dla pani dość zaskakującą nowinę.

— Właśnie miałam wyjść — powiedziało przepraszającym tonem.

— Nie, nie miała pani. — Niedobrze; dziewczyna zesztywniała z oburzenia.

— Przepraszam. Czy mogę wszystko wytłumaczyć?

Zaprowadziła go do sztampowego zagraconego saloniku.

— Proszę usiąść, panie Everard. Niech pan nie mówi zbyt głośno. Cała rodzina już śpi. Muszę wcześnie wstać.

Everard rozsiadł się wygodnie. Mary przycupnęła na brzegu kanapy, przyglądając mu się wielkimi oczami. Zastanowił się, czy jej przodkami byli również Wulfhoth i Eadgar. Tak… po tylu wiekach byli bez wątpienia. Może również Schtein.

— Czy służy pan w lotnictwie? — zapytała. — Czy tam spotkał pan Charlie’ego?

— Nie, jestem w wywiadzie i stąd to cywilne ubranie. Czy mogę zapytać, kiedy widziała go pani po raz ostatni?

— Och, kilka tygodni temu. Teraz stacjonuje we Francji. Mam nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Niemcy głupio postępują walcząc. Przecież muszą wiedzieć, że przegrali, prawda? — Przechyliła lekko głowę i zapytała z ciekawością: — Jakie nowiny ma pan dla mnie?

— Dojdziemy do tego za chwilę. — Zaczął przeskakiwać z tematu na temat, opowiadając o warunkach panujących po drugiej stronie kanału La Manche. Czuł się dziwnie, wiedząc, że rozmawia z duchem. Nabyty w Akademii odruch warunkowy uniemożliwiał mu powiedzenie prawdy; chciał to zrobić, ale kiedy spróbował, jego język skołowaciał.

— …i ile kosztuje zdobycie butelki zwykłego czerwonego wina…

— Proszę pana — przerwała mu zniecierpliwiona. — Czy nie zechciałby pan przejść do rzeczy? Jestem umówiona dziś wieczorem.

— Och, przepraszam. Bardzo przepraszam. Widzi pani, to jest tak… Uratowało go stukanie do drzwi.

— Proszę mi wybaczyć — mruknęła dziewczyna i przeszła obok czarnych zasłon, żeby zobaczyć, kto puka. Everard poszedł za nią.

Mary cofnęła się z cichym okrzykiem:

— Charlie!

Whitcomb przytulił ją do siebie, nie zważając na świeżą krew nadal plamiącą jego jutyjskie przebranie. Everard wszedł do przedpokoju. Anglik spojrzał na niego z przerażeniem:

— Ty tutaj…

Szybko sięgnął po paralizator, ale Everard go uprzedził.

— Nie bądź głupcem — powiedział Amerykanin. — Jestem twoim przyjacielem i chcę ci pomóc. Czy ty w ogóle miałeś jakiś plan, choćby najbardziej szalony?

— Ja… zatrzymać ją tutaj… przeszkodzić jej pójść do…

— I wydaje ci się, że oni nie zdołają cię odnaleźć? — Everard przeszedł na temporalny, jedyny język, którym mogli się porozumiewać w obecności przestraszonej Mary.

— Kiedy opuszczałem Mainwetheringa, nabierał coraz więcej podejrzeli. Jeżeli nie załatwimy tego w odpowiedni sposób, na pewno zaalarmują wszystkie jednostki Patrolu. Prawdopodobnie naprawią pomyłkę, zabijając twoją dziewczynę. Ty zaś zostaniesz zesłany.