Выбрать главу

— Nie powinieneś przypadkiem oddać moczu? Co cię powstrzymuje?

— Zaraz się tym zajmę.

— A twój puls? Co się stało, że tak przyspieszył?

— Jejku, naprawdę nie wiem. Poczekaj, niech pomyślę…

— Daruj sobie. Podeślę ci obraz tego bagna, w którym tkwicie po uszy. Rzuć okiem, jak będziesz sikał.

I nagle na moim wyświetlaczu pojawił się trójwymiarowy obraz olbrzymiej srebrnej sfery z mnóstwem pomponów, rozporek i kolorowych pojemników przyczepionych z jednej strony.

— Tu jesteś. — Moje imię zaświeciło się na żółto. — A tu powinieneś być. — Po przeciwnej stronie zlepka zaczął błyskać jeden z pojemników. — Opracowaliśmy ci najbardziej efektywną trasę. — Linia na ekranie połączyła moje imię z pojemnikiem.

— Nie wygląda najefektywniej… — zaprotestowałem.

— Bo jeszcze nie wszystko wiesz — przerwała mi Tulia. — Każdy z was ma inną drogą dostać się do innego ładunku. To zminimalizuje interferencje.

— Rozumiem.

W połowie mojej planowanej drogi migał czerwony kwadracik.

— A to co? — zapytałem.

Tulia wymieniła dwa zdania z kimś w szopie.

— Jeden z ładunków ma sterczący ostry kant — odparła. — Będziesz musiał uważać. Ale nic się nie bój, poprowadzimy cię.

— Wielkie dzięki…

Usłyszałem szelest papierów.

— Powiem ci teraz, jak odczepić się od modułu S2-35B.

— My je tu nazywamy manifikami.

— Jak chcesz. Prawą ręką złap sprzączkę nad lewym obojczykiem…

* * *

Opiszę to, co zrobiliśmy później, zwyczajnie, tak jakbyśmy po prostu to zrobili i już. Rzeczywistość wyglądała jednak jak w tym starym dowcipie: godzina roboty z trudem wciśnięta w dwadzieścia cztery godziny dnia.

Ale i tak zamiast dwudziestu czterech godzin zajęłoby nam to dwadzieścia cztery dni, gdyby nie pomoc komórek wsparcia, które zostały na Arbre, na bieżąco monitorowały nasze poczynania i nieustannie podpowiadały nam, jak ułatwić sobie życie. Podczas odpoczynków (narzucanych nam bezlitośnie przez naszych osobistych medyków) dowiedziałem się, że komórka wspomagająca Arsibalta ulokowała się na dnie wyschniętego basenu w szkole parafialnej pod egidą Kelksu, a komórka Lio w nieoznakowanym drumonie zaparkowanym przy dużej stacji serwisowej. Z wolna stawało się oczywiste, że one z kolei mogą liczyć na pomoc ze strony jeszcze innych komórek antyroju.

Zaczęliśmy od rozpakowania i posortowania sprzętu zgromadzonego w czasie tych pierwszych gorączkowych dwudziestu minut. Suur Vay zaopiekowała się Julesem Verne Durandem i fraa Jaadem. Obaj byli cali i zdrowi. Laterryjczyk — osłabiony na skutek niedożywienia — gorzej zniósł wyniesienie na orbitę i dłużej dochodził do siebie. Nie było do końca jasne, co się przydarzyło fraa Jaadowi. Przez jakiś czas nie reagował na bodźce, mimo że oczy miał otwarte, a odczyty biomonitorów pozostawały w normie. Kiedy przemówił, poprosił suur Vay, żeby przestała mu się naprzykrzać, a następnie na godzinę odłączył się od retikuli i nic nie robił. W końcu zaczął nam pomagać przy rozpakowywaniu sprzętu, a ja się zastanawiałem, kogo ma w komórce wsparcia.

Pościągaliśmy siatki z ładunków i zwinęliśmy je w takim miejscu, żeby nie przeszkadzały. Same ładunki powiązaliśmy poliplastowymi taśmami, żeby się nie rozłaziły i nie zdradziły naszej pozycji. Podłączyliśmy cały zlep do jednego manifika i za pomocą jego silników korygowaliśmy położenie grudy. Niewielka masa i spory opór stawiany przez balon resztkom atmosfery i tak groziły nam odsłonięciem, więc od czasu do czasu musieliśmy odpalać silniki i spowalniać swój lot. Gdybyśmy to robili przez następne dwa, trzy dni, wpadlibyśmy razem z balonem w atmosferę i moglibyśmy zacząć się zakładać, co zabije nas szybciej: miażdżące przeciążenie hamowania czy wysoka temperatura. Nie zamierzaliśmy jednak tyle czekać.

Wspólnie z Ossą i Arsibaltem poskładałem z elementów wabik. Reszta komórki zajęła się zmontowaniem Zimnego Czarnego Zwierciadła.

Wabik zamontowaliśmy na podstawie złożonej z siedmiu manifików ułożonych w kształt sześciokąta foremnego. Zebraliśmy całe paliwo dostępne w niebieskich ładunkach (tak jak wcześniej suur Esma zebrała wodę) i przelaliśmy je do zbiorników wabika.

Kwestię napędu mieliśmy zatem z głowy. Na platformie zainstalowaliśmy coś, co wyglądało jak ogromny niesforny zwój materiału, przybyło w osobnej paczce i było nadmuchiwaną konstrukcją. Rozsunęliśmy wszyty z boku suwak i wepchnęliśmy do środka wszystko, co nie było nam potrzebne: siatki, kawałki opakowań, zbędne części manifików. Wrzuciliśmy też cztery manekiny w skafandrach. Zamknęliśmy suwak, żeby całe to śmiecie się nie wysypało, i otwieraliśmy tylko od czasu do czasu, kiedy członkowie innych zespołów przynosili nam własne zbędne drobiazgi. Na razie nie nadmuchiwaliśmy całego pojemnika, ponieważ miejsca pod balonem nie było zbyt wiele i ubywało go z każdą chwilą, w miarę jak Zimne Czarne Zwierciadło nabierało kształtów.

Piszę o Zwierciadle w taki sposób, że może się wydawać ciężkie i masywne, ale podobnie jak większość sprzętu, który wywieźliśmy na orbitę, było w zasadzie nieważkie: składało się z nadmuchiwanych wsporników, drutu pamięciowego, membran i aerożelu. Miało kształt kwadratu o boku pięćdziesięciu stóp. Jego górna powierzchnia (membrana rozpięta między ostrymi jak noże krawędziami) była idealnie płaska, doskonale refleksyjna i wykonana z materiału odbijającego nie tylko światło widzialne, ale także mikrofale, których Geometrzy używali w swoich radarach. Po wynurzeniu się zza balonu zamierzaliśmy oddzielić się nim od Daban Urnuda i pochylić je w taki sposób, żeby wiązka radaru odbijała się od niego w jakimś innym, nieprzewidzianym kierunku. Inaczej mówiąc, mieliśmy dawać ogromne, wyraźne echo, które jednak nie powinno trafić w pobliże Daban Urnuda i na ekrany radarów.

Odpowiednio kierując nachyleniem zwierciadła, powinniśmy być całkowicie niewidzialni na tle pustki, ponieważ odbijałby się w nim jakiś inny fragment przestrzeni kosmicznej, a przestrzeń ta wszędzie wyglądała z grubsza tak samo: była czarna. Gdyby ktoś wycelował w nas teleskop i podkręcił powiększenie, może zwróciłby uwagę, że jedna czy dwie gwiazdy nie są na swoich miejscach, ale to było mało prawdopodobne.

Zgoła inaczej miało to wyglądać podczas naszego przechodzenia na tle świecącej powierzchni Arbre, ale liczyliśmy na to, że pięćdziesięciostopowa plamka czerni pozostanie niezauważona na tle dysku o średnicy ośmiu tysięcy mil — tak jak pojedyncza bakteria na talerzu.

Gdyby zwierciadło się nagrzało, zaczęłoby emitować promieniowanie podczerwone, które Geometrzy mogli namierzyć, dlatego też największy wysiłek jego projektantów był nakierowany na zapobieżenie takiej sytuacji. Powierzchnia lustra została pokryta zasilanym z reaktora półprzewodnikowym tworzywem chłodzącym. Reaktor, jak wspomniał Jesry, sam generował sporo ciepła i w podczerwieni świeciłby jak kasyno, gdybyśmy byli na tyle głupi, żeby wycelować go w Daban Urnuda; dopóki jednak jego radiatory nie wystawały spod Zimnego Czarnego Zwierciadła i były wycelowane w Arbre, pozostawał dla Geometrów niewidoczny.

Za napęd początkowo miały nam posłużyć trzy manifiki z odzysku, a w późniejszej fazie operacji rolka sznurka. Kombinezon miał pełnić rolę mieszkania, łóżka, toalety, refektarza, apteki i centrum rozrywki.

Ale już nie klauzury.

Podróż kosmiczna miała wiele zalet, ale spokojny, kontemplacyjny nastrój nie był jedną z nich. Podczas apertu, a także później, kiedy zostaliśmy powołani, najgorszym elementem wstrząsu kulturowego były piszczki. Nawet w przybliżeniu nie umiałbym powiedzieć, ile razy powtarzałem sobie w duchu Cartas niech będą dzięki, że nie jestem do takiego draństwa na stałe przywiązany! Teraz jednak czułem się tak, jakbym zamieszkał we wnętrzu piszczka: super-mega-ultra piszczka, którego ekran wypełniał mi całe pole widzenia, głośniki tkwiły w moich uszach, a mikrofon przenosił każde słowo, oddech i westchnienie do czujnych słuchaczy na drugim końcu łącza. Część aparatury — Piguła, czyli termometr i nadajnik w jednym — siedziała przecież nawet we mnie.