Mogliśmy pracować tylko po dwie godziny, później następował obowiązkowy odpoczynek. Zgodnie z moimi przewidywaniami już druga, najdalej trzecia taka przerwa była przeznaczona nie tyle dla naszych ciał, ile raczej dla dusz udręczonych oszałamiającym, wszechogarniającym, irytującym zalewem informacji, jakie nieustannie atakowały nasze oczy i uszy.
O dziwo, gdy tylko miałem chwilę spokoju, natychmiast nachodziła mnie ochota, żeby z kimś porozmawiać.
— Tulia? Jesteś tam?
— Jestem, ale wstrząśnięta, że nie śpisz! — zakpiła. — Masz się natychmiast zrelaksować!
Nie roześmiałem się.
— Przepraszam — zmitygowała się. — Co się stało?
— Nic. Tak sobie tylko myślę…
— Aha.
— Czy ze wszystkich mieszkańców Arbre na pewno właśnie my powinniśmy tu być i to robić?
— Przecież wiesz, że to pytanie zostało już dawno zadane i odpowiedź brzmi: tak.
— Ale jak doszło do podjęcia tej decyzji? Nie, nie mów, już wiem: Ala przepchnęła to przez odpowiednią komisję.
— Z tym przepychaniem trochę przesadziłeś — odparła Tulia, a ja uśmiechnąłem się, słysząc niesmak w jej głosie. — Ale poza tym masz rację: Ala maczała w tym palce.
— Rozumiem. Bez przepychania. Założę się jednak, że nie poprzestała na przymilnej perswazji i racjonalnym dialogu. Z tymi ludźmi to by nie przeszło.
— Zdziwiłbyś się, jak skuteczny jest racjonalny dialog z armią w czasie wojny.
— Armia na pewno się upierała, że to robota dla nich, dla komandosów, a nie dla bandy deklarantów, ity-renegata i zagłodzonego obcego.
— Dlatego powstała druga ekipa — przyznała Tulia. — Dublerzy. Chyba sami żołnierze. Przeszli dokładnie to samo szkolenie, co wy.
— No to jakim cudem to właśnie my dostaliśmy kombinezony, manifiki…
— Nie zapominaj o kwestii językowej. Jules Verne Durand to bezcenny nabytek, ale mówi tylko po orthyjsku, a o fluksyjskim nie ma pojęcia. Wobec tego przynajmniej część zespołu musiałaby znać orthyjski. A z grupą dwujęzyczną byłaby masa kłopotów.
— W takim razie podejrzewam, że to my byliśmy dublerami, dopóki Jules nie spadł nam z nieba.
— To nie on spadł z nieba, tylko wy polecieliście… — przypomniała mi Tulia.
— Mniejsza z tym. Nadal nie mieści mi się w głowie, że gryzipiórki były w ogóle skłonne rozważyć taki pomysł, mając przecież do dyspozycji żołnierzy i astronautów, którzy znają się na rzeczy jak nikt inny.
— Za to wy, Ras, szybko się uczycie i mogliście sobie łatwo przyswoić „znajomość rzeczy”, jeśli tak chcesz nazywać manewrowanie modułem S2-35B i montaż Zimnego Czarnego Zwierciadła. Całe życie, od czasu kolekty, uczycie się, jak się uczyć.
— Może i masz rację…
Przypomniałem sobie niewyobrażalny wcześniej widok Arsibalta obsługującego reaktor atomowy.
— Pomyśl, Ras, jak Ala mogła argumentować w tej sprawie. Rzecz w tym, że ta wasza podróż, ta misja, w którą was wysłano, nie ogranicza się do latania S2-35B i zmontowania Zwierciadła. Nie wiadomo, co was czeka, kiedy dotrzecie na miejsce. Będziecie musieli wykorzystać wszystkie swoje talenty, wszystkie umiejętności nabyte od czasu, kiedy byliście fidami.
— Kiedy byłem fidem… To było dawno, dawno temu.
— To prawda. Też o tym ostatnio myślałam. O tym, jak znalazłam drogę przez labirynt, jak wyszłam na słońce. Prasuur Tamura wzięła mnie za rękę, dała mi miskę zupy. I pamiętam twoją kolektę.
— Oprowadzałaś mnie po matemie w taki sposób, jakbyś mieszkała w nim od stu lat. Myślałem, że jesteś tysięczniczką.
Usłyszałem w słuchawkach pociągnięcie nosem. Na minutę zamknąłem oczy. Kombinezon radził sobie chyba z każdą funkcją wydzielniczą organizmu — poza płaczem.
Jak mogłem kiedykolwiek być takim durniem, żeby poważnie myśleć o romansie z Tulią? To by dopiero był dramat.
— Rozmawiałaś z Alą? Macie w ogóle jakiś kontakt?
— Chybabym mogła, gdybym chciała… Nie wiem, nie próbowałam.
— Miałaś dużo zajęć.
— Sporo. A kiedy wasza komórka poleciała w kosmos, Ala zrobiła się bardzo ważna. I bardzo zajęta.
— Mam nadzieję, że teraz pracuje nad tym, co mamy zrobić po dotarciu na miejsce.
— Na pewno. Nie masz pojęcia, jak bardzo się przejmuje swoją odpowiedzialnością za to, co zro… co się stało.
— Powiem ci, że mam pojęcie. Wiem, że się boi, że wszyscy tu zginiemy, ale gdyby widziała, jak wszyscy w komórce współpracują, podniosłoby ją to na duchu.
Znowu schowaliśmy się za Arbre. Straciłem już rachubę, ile razy pojawialiśmy się i znikaliśmy z teleskopów Daban Urnuda. Moi towarzysze wpinali się w konstrukcję napędową Zimnego Czarnego Zwierciadła, ja zaś tkwiłem pod wabikiem i sprawdzałem ostatnie siedemnaście pozycji na liczącej dwieście punktów liście.
— Pociągam cięgło napełniania gazem — powiedziałem i tak właśnie zrobiłem. — Gotowe.
W próżni nie usłyszałem syku rozprężającego się gazu, ale poczułem zmianę pod dłonią zaciśniętą na stelażu wabika.
— W porządku — odezwał się Lio.
— Proces napełniania w toku — mechanicznie odczytałem następną linijkę technicznego pyerdu.
Bezwładna masa pomalowanej tkaniny, której przez cały dzień używaliśmy jako worka na śmieci, drgnęła i zaczęła udawać kręgowca, kiedy jej wewnętrzne wsporniki nadęły się i powoli sztywniały. Z początku przestraszyłem się, że coś się nie uda — okaże się, że jest za mało gazu czy coś w tym guście, ale w końcu po kilku sekundach otworzyła się na oścież.
— Status? — zapytał stanowczym tonem Lio, który nic nie widział spod zwierciadła.
— Jest taki śliczny, że chętnie wlazłbym do środka i się nim przeleciał.
— W porządku.
— Rozpoczynam przegląd — zameldowałem.
Oblazłem ustrojstwo dookoła, podziwiając „silniki manewrowe” rodem z origami, lekkie jak piórka „anteny” z drutu pamięciowego i folii poliplastowej, ręcznie malowane „osmalenia” i inne cuda techniki scenicznej wypracowane w konwoksowych laboratoriach. Znalazłem „silnik”, który nie rozłożył się jak należy, i pomogłem mu pstryknięciem palca. Postukałem też w zmięty wspornik, aż nadął się jak należy. Odrzuciłem czepiający się wabika kawałek folii.
— Wygląda dobrze — powiedziałem.
— W porządku.
Na liście pozostało już głównie otwarcie zaworów i sprawdzenie ciśnienia w silnikach. Zdawałem sobie sprawę, że nieszczelna instalacja może mnie zabić, ale nie miałem wyboru.
— Kontakt wzrokowy za dziesięć minut.
Pozostało mi jeszcze nastawić zegar na pięć minut i włączyć odliczanie. Ostatnie „W porządku” Lio dźwięczało mi jeszcze w uszach, kiedy poczułem silne szarpnięcie za linkę ubezpieczającą: Ossa zaczął mnie ściągać. Parę sekund później znalazłem się pod osłoną Zwierciadła i wszyscy rzucili się, by mnie przypinać pasami jak złapanego po długim pościgu psychopatycznego mordercę. Cała łączność ograniczała się teraz do potwierdzania wykonanych zadań i zwięzłych ogłoszeń.