— Kontakt wzrokowy za osiem minut.
Nadęły się poduszki powietrzne w moim kombinezonie. Błysnęło, włączyły się silniki Zwierciadła, poczułem na plecach uderzenie akceleracji. Jak zwykle byliśmy zwróceni twarzami w niewłaściwym kierunku i nie widzieliśmy, dokąd lecimy, ale tym razem na wyświetlaczach mogliśmy śledzić obraz ze szpilołapu, na którym balon i wabik oddalały się i kurczyły w oczach. Zanim upłynęło pięć minut, wabik stał się całkowicie niewidoczny. Kiedy odpalił silniki, dostrzegliśmy tylko maciupeńki punkcik niebieskiego światła.
Po kilku minutach Geometrzy także musieli go zobaczyć, ponieważ Daban Urnud znowu wyłonił się zza Arbre.
Nasze silniki wykonały zadanie — przeniosły nas wyżej, bliżej statku Geometrów, po czym wyłączyły się (więcej mieliśmy ich nie używać) i znów zapanowała nieważkość. Poduszki powietrzne zwiotczały.
Poluzowałem kilka pasków, obróciłem się lekko i odszukałem wzrokiem wabik. Jego silniki pracowały jeszcze przez jakąś minutę, tak jakby usilnie starał się wspiąć na wyższą orbitę i wejść na kurs zbieżny z Daban Urnudem.
A potem wabik eksplodował.
Zgodnie z planem.
Zamiast czekać, aż Piedestał zareaguje (w sposób, którego nie mogliśmy przewidzieć, a który mógł mieć dla nas nieobliczalne skutki) na jego pojawienie się, inżynierowie zaprojektowali wabik w taki sposób, żeby w którymś momencie w silniku otworzył się niewłaściwy zawór. Cała konstrukcja rozpadła się na kawałki. Ognia nie było wiele, huku — rzecz jasna — nie usłyszeliśmy. Wabik przestał istnieć, zmienił się w gwałtownie rozszerzającą się chmurę odłamków, a my już po paru minutach zobaczyliśmy ogniste smugi w powietrzu pod nami: to pierwsze odpryski zaczynały wchodzić w atmosferę. Liczyliśmy na to, że Piedestał uzna naszą żałosną próbę za nieudaną z powodu awarii silnika rakietowego (całkiem wiarygodny powód) i skoncentruje się na obserwowaniu odłamków, wysysając z nich wszelkie ślady informacji, zanim spalą się w atmosferze. Dzięki temu nie zobaczą Zimnego Czarnego Zwierciadła.
Następny etap podróży trwał kilka dni i wyglądał zupełnie inaczej od pierwszych dwudziestu czterech godzin. Nie mieliśmy już szerokopasmowego łącza z Arbre, nie mieliśmy również wiele do roboty. Czas płynął spokojnie.
Impuls silników, który wypchnął nas spod osłony balonu, postawił nas również na drodze Daban Urnuda, upodabniając nas do ptaka na kursie kolizyjnym z aeroplanem. Wiadomo było, że dotrzemy do statku, ale nie chcąc skończyć jako zmrożony rozbryzg mięsa na jego chropowatej powierzchni, musieliśmy jeszcze wyhamować.
Inni astronauci użyliby do tego celu silnika rakietowego, który w ostatniej chwili plunąłby ogniem, oraz silniczków manewrowych korygujących tor podejścia. My jednak chcieliśmy podkraść się niespostrzeżenie, więc takie sposoby nie wchodziły w grę. Musieliśmy wygenerować przyspieszenie w sposób, który by się nie kojarzył ze świetlistą ejakulacją rozpalonych do białości gazów spalinowych.
Konwoks rozwiązał nasz dylemat za pomocą smyczy elektrodynamicznej: linki z obciążnikiem, przez którą w jednym kierunku płynął prąd. Miała około pięciu mil długości; była długa, ale bardzo mocna, czym trochę przypominała nasze sznury. Musieliśmy ją obciążyć, żeby była stale napięta, toteż na jednym końcu przywiązaliśmy ciężar: zużyte i niepotrzebne nam już manifiki, ukryte pod mniejszą i prostszą wersją Zimnego Czarnego Zwierciadła. Dlatego naszym pierwszym zadaniem po wynurzeniu się spod ochronnego balonu było połączenie manifików w niewielki pakiet, zamontowanie na nich drugiego lustra i przyczepienie ich do końca smyczy. Poczekaliśmy, aż Arbre zasłoni nas przed oczami Geometrów, zanim rozpoczęliśmy najdelikatniejszą — graniczącą z szaleństwem — część operacji: musieliśmy wprowadzić się w ruch obrotowy i wykorzystać siłę odśrodkową do rozwinięcia linki. Z początku nas to przerażało, dopóki obciążnik trochę się od nas nie oddalił: dopiero wtedy prędkość, z jaką my i on obracaliśmy się dookoła wspólnego środka masy, zmniejszyła się trochę i Arbre przestała nam migać w oczach z przyprawiającą o mdłości częstotliwością. Kiedy linka rozwinęła się na całą długość, szybkość obrotów stała się tak znikoma, że przestaliśmy na nią zwracać uwagę: od tej pory wykonywaliśmy jeden obrót na każde okrążenie Arbre, co oznaczało, że obciążnik cały czas znajdował się „pod” nami, linka była napięta, a Zimne Czarne Zwierciadło osłaniało nas — zgodnie z planem — „od góry”. Powolne obroty generowały namiastkę ciążenia w wysokości mniej więcej jednej setnej tego, co odczuwaliśmy na powierzchni Arbre, przez co systematycznie „spadaliśmy” do góry, oddalając się od planety, dopóki coś nas nie zatrzymało. Tym czymś był nadmuchiwany szkielet Zwierciadła: oparliśmy się o niego i pozostaliśmy do niego przytuleni, jakby przyciskał nas niewyczuwalny wiaterek.
Niedługo po zakończeniu tego manewru znaleźliśmy się nad ciemną stroną Arbre i mieliśmy doskonały widok na rozciągnięte na równiku instalacje startowe, które Piedestał poddał intensywnemu sztabowaniu. Sama planeta była w większości czarna, żyłki i plamki światła rozpościerały się tylko w rejonach umiarkowanych, wszędzie tam, gdzie mieszkali ludzie. Na tym tle zrzucane z orbity sztaby kreśliły świetliste smugi, tak jakby uwięzione pod powierzchnią Arbre bóstwa chtoniczne próbowały wydostać się na wolność, wycinając sobie drogę spawarkami. Kiedy sztaba uderzała w ziemię, jej poświata na chwilę gasła, by zaraz odrodzić się w postaci półkuli ciepłego czerwonego światła — przypominało to trochę eksplozję nuklearną, tylko bez radioaktywności. Przelatując nad lądowiskiem, z którego Jesry wyruszył w swoją pierwszą podróż kosmiczną, mogliśmy sobie dokładnie obejrzeć wymierzoną w nas czerwoną pięść. Jesry przerwał na chwilę pracę przy zasobniku i patrzył razem z nami.
Usłyszałem cichy, tępy szczęk. Spuściłem wzrok i stwierdziłem, że Arsibalt wpiął mi przewód w gniazdko na piersi kombinezonu. Od tej pory mieliśmy się porozumiewać wyłącznie w taki sposób. Uznaliśmy, że nawet krótkozasięgowa łączność radiowa byłaby zbyt ryzykowna, i po prostu połączyliśmy wszystkie kombinezony bezpośrednimi przewodami. Jak wspomniałem, nie mieliśmy już także stałej szerokopasmowej łączności z Arbre, ale Sammann zmontował łącze, które miało wysyłać i odbierać komunikaty pakietami, za pomocą skupionej, precyzyjnie wymierzonej wiązki, niemożliwej do wykrycia przez Geometrów. Od tej pory, gdyby komórka numer 87 chciała mi coś powiedzieć, informacja pojawiałaby się w postaci wiadomości tekstowej na moim wirtualnym wyświetlaczu od wewnątrz osłony hełmu — ale nie od razu: należało się spodziewać nawet dwugodzinnych opóźnień. Gdybyśmy nie wpięli się na stałe do retikuli, w ogóle nie moglibyśmy nadawać ani odbierać żadnych sygnałów.
— Jesteśmy jak linoskoczkowie — powiedział Arsibalt.
Z przyzwyczajenia spojrzałem na osłonę jego hełmu, ale zobaczyłem na niej tylko zdeformowane odbicie grzybokształtnej chmury. Przeniosłem wzrok na ekranik na piersi i ujrzałem twarz Arsibalta: patrzył w dół, na Arbre, a potem podniósł głowę, na chwilę nawiązując namiastkę kontaktu wzrokowego.
Zebrałem myśli. Była to moja pierwsza prawdziwa — czyli prywatna — rozmowa od kilku dni. Odkąd przełknąłem Pigułę i wlazłem do kombinezonu, każdy wydany przeze mnie dźwięk, każde uderzenie serca, każdy łyk wody były rejestrowane i na bieżąco przekazywane gdzieś dalej. Przyzwyczaiłem się, że każde moje słowo trafia do gryzipiórków, którzy obradują nad nim w komisjach i zachowują je w archiwach na wieki. Trudno w takich warunkach prowadzić interesujące i szczere rozmowy. Szybko jednak przyzwyczaiłem się do tego, że nie słyszę w słuchawkach głosów z komórki numer 87, a w tej chwili mogliśmy z Arsibaltem porozmawiać sam na sam. Nikt więcej się do nas nie podłączył. Zostaliśmy sami, jak podczas przechadzki po gaju arkuszowym w Edharze.