Выбрать главу

Jego wzmianka o linoskoczkach była naturalnie nawiązaniem do smyczy, którą przed chwilą rozwinęliśmy — ale wiedziałem, że chodzi mu także o coś więcej.

— Kiedy rozpakowywaliśmy jeden ładunek po drugim, cały czas rozglądałem się za…

Ugryzłem się w język, zanim przeszedłem na żargon astronautyczny. Zamierzałem powiedzieć „układem umożliwiającym wejście w atmosferę i decelerację”, ale te słowa zabrzmiałyby w tej chwili tak samo niestosownie jak w gaju arkuszowym.

— Za czymś, co umożliwiłoby nam powrót — wyręczył mnie Arsibalt.

— No właśnie. Rozpakowaliśmy cały sprzęt, większość wyrzuciliśmy, zostały same najpotrzebniejsze rzeczy i jest oczywiste, że nie mamy jak wrócić na Arbre. Nie przewidziano naszego powrotu.

Rozmyślałem o tym, obserwując następny ognisty grzyb przemykający nam pod nogami. W górnych warstwach atmosfery szybko się rozpływał i tracił kolory.

Arsibalt podjął porzucony przeze mnie wątek:

— I pomyślałeś, że później przyślą po nas jakiś pojazd. I że wystrzelą go na przykład stąd. — Wskazał grzyb, który właśnie minęliśmy. — Albo stamtąd. — W oddali, tysiące mil na wschód od niego, wyrastał już następny. — Albo z miejsca, w które celuje ta sztaba.

Miał na myśli kolejną płomienną krechę w atmosferze. Nie wiem, w co trafiła, może w fabrykę rakiet.

Krótko mówiąc, zmierzał do tego, że już jesteśmy martwi; naszą jedyną nadzieją na ocalenie było dotarcie do Daban Urnuda. Byłem trochę zły na niego, że szybciej niż ja poskładał elementy tej układanki. Pomyślałem też Znowu się zaczynał, bo niepokoiła mnie perspektywa spędzenia następnych dziesięciu godzin w stałej łączności z Arsibaltem: będę musiał odwieść go od skraju histerii i namówić do przyjęcia środków uspokajających z apteczki, która — miałem nadzieję — została wbudowana w kombinezon.

Pomyliłem się. Arsibalt trzeźwo ocenił sytuację, na pewno bardziej rzeczowo ode mnie, i wcale nie wpadł w przygnębienie. Był raczej… zamyślony.

— Kiedy zostaliśmy powołani, powiedziałeś, że chodzą słuchy, jakobyśmy mieli trafić prosto do komory gazowej — przypomniałem mu.

— To prawda. Ale wyobrażałem sobie jakąś prostszą śmierć. Szybszą. Tańszą.

To był żart tego rodzaju, że zepsułbym go, gdybym wybuchnął śmiechem. Trochę żałowałem, że Jesry i Lio nie mogli go usłyszeć. Tak czy inaczej, rozmowa się nie kleiła, aż w końcu Arsibalt odłączył się ode mnie i zaczął podłączać do innych, tak jakby przysiadał się do kolejnych stolików w refektarzu.

Miał akurat łączność z Jesrym, kiedy ten włączył smycz, czyli puścił przez nią prąd elektryczny. Oczywiście do tego, żeby obwód został zamknięty, potrzebny był jakiś sposób na to, żeby elektrony mogły wrócić do reaktora; w zwykłym sznurze do lampy od tego właśnie jest drugi przewód. Takie rozwiązanie było dla nas nie do przyjęcia, ale — na szczęście — znajdowaliśmy się w jonosferze, która rozciąga się w najwyższych partiach atmosfery: jest permanentnie zjonizowana przez promieniowanie słoneczne i dzięki temu przewodzi prąd elektryczny. Nasze elektrony miały więc otwartą drogę powrotną. Prąd płynął w smyczy w jednym kierunku, dzięki czemu w interakcji z polem magnetycznym Arbre generował ciąg — słabiutki, nieporównywalny z ciągiem silnika rakietowego, za to dający się podtrzymywać całymi dniami i umożliwiający nam wejście po spirali na pożądaną orbitę. Minęło tyle czasu, a to w dalszym ciągu była ta sama orbita, na którą wchodził Daban Urnud, kiedy z Alą śledziliśmy w praesidium jego ruch, zaznaczając na arkuszu położenie kolejnych iskierek.

Połączony z Jesrym Arsibalt pełnił rolę łącznika dla nas wszystkich. Najpierw zwrócił na siebie powszechną uwagę, wymachując rękami, a potem na migi dał nam do zrozumienia, że powinniśmy się czegoś chwycić, i zaczął odliczać na palcach. Kiedy zszedł z „pięciu” do „czterech”, jeden z palców jego szkieletowej dłoni stał się zbędny, zahaczył nim więc o uchwyt na pulpicie sterowniczym reaktora. Przy „jednym” złapał się uchwytu drugą ręką. Jesry przerzucił przełącznik.

Skutek nie był dramatyczny, ale ewidentny: smycz wygięła się w lekki łuk jak naciągnięty na wietrze sznurek. Zimne Czarne Zwierciadło odchyliło się delikatnie i ustawiło pod nowym kątem, minimalnie różnym od poprzedniego. I to wszystko. Mieliśmy napęd, równie pewny i stabilny, jak gdyby Jesry włączył silnik rakietowy. Ciąg był jednak tak słaby, że w ogóle go nie odczuwaliśmy, i musiało minąć kilka dni, żebyśmy zauważyli jakieś mierzalne efekty.

Miałem teraz parę chwil na przemyślenie słów Arsibalta. Nawet biorąc pod uwagę obrażenia Julesa i Jaada oraz moją eskapadę w pogoni za reaktorem, musiałem przyznać, że start misji, zmontowanie Zimnego Czarnego Zwierciadła, wystrzelenie wabika oraz rozwinięcie smyczy powiodło nam się znacznie lepiej i sprawniej, niż mieliśmy prawo tego oczekiwać. Nikt nie umarł, nikt nie zaginął w tajemniczych okolicznościach, nie odpłynął bezradnie w siną dal; w ogóle obeszło się bez poważniejszych wypadków i zdołaliśmy zebrać wystarczającą ilość ładunku. A ponieważ to właśnie początek misji zapowiadał się najbardziej niebezpiecznie, takie rozmyślania wprawiły mnie w doskonały nastrój — dopóki dziesięć sekund trzeźwej refleksji nie uświadomiło mi, że w gruncie rzeczy podjęliśmy misję samobójczą.

Dziedzina przyczynowa: Zbiór rzeczy lub faktów połączonych siecią zależności przyczynowo-skutkowych.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Odbywały się normalne spotkania towarzyskie. Z początku obawiałem się, że kiedy dwoje czy troje z nas połączy się przewodami, żeby porozmawiać na osobności, będzie to źle widziane — ale nie przeszkadzało mi, że Lio porozumiewa się na boku z Ossą czy Sammann z Julesem Verne Durandem, i wkrótce stało się oczywiste, że wszyscy chętnie respektują prawo innych do odrobiny prywatności. Sammann przeciągnął sieć przewodów, do której mogliśmy się wpiąć, kiedy zachodziła potrzeba ogólnej narady. Umówiliśmy się, że będziemy się w ten sposób spotykać co osiem godzin, a między tymi konferencjami mieliśmy czas wolny. Co trzecią taką przerwę staraliśmy się przeznaczać na sen, ale nie zawsze nam to wychodziło. Myślałem, że tylko ja mam takie problemy, dopóki podczas któregoś odpoczynku Arsibalt nie podpłynął bliżej i nie podłączył się do mnie.

— Spisz, Ras?

— Już nie.

— A spałeś?

— Niespecjalnie. A ty?

Takie same rozmowy, słowo w słowo, odbywaliśmy po nocach jako młodzi fidowie, leżąc w celach. Dalej jednak wymiana zdań wyglądała inaczej.

— Trudno powiedzieć — odparł Arsibalt. — Odkąd tu jesteśmy, nie funkcjonuję w normalnym rytmie. Prawdę mówiąc, chwilami mam kłopoty z odróżnieniem snu od jawy.

— A o czym śnisz?

— O wszystkim, co mogło się nie udać…

— Ale się udało?

— Tak, Ras. Udało się.

— Nie opowiedziałeś mi jeszcze, jak uratowałeś Jaada.