– Pardon – przeprosił kulturalnie Bochniaczek. – To moje.
– Proszę, skoro to pańskie – odrzekł życzliwie siedzący i odwrócił się do sąsiadów (była tam ich jeszcze dwójka), by ciągnąć rozmowę.
Bochniaczek rozdziawił gębę. Ci wydali mu się jeszcze dziwniejsi niż poprzedni.
Dwaj mężczyźni i kobieta, ale ubrani jednakowo: w białe chlamidy do pięt, z ciemnoniebieskimi pasami pośrodku – kobieta przyszyła sobie wstęgę, mężczyźni zaś wymalowali je niedbale farbą.
Toż to właśnie „znajdy", połapał się Bochniaczek. Ci, na których pomstowali Żydzi. Widzieć to ich wcześniej nie widywał, ale czytać się zdarzało – i o żydujących, i o ich proroku Manujle. W gazecie można przeczytać o wszystkim na świecie.
„Znajdy" to Rosjanie, ale tacy, co to odeszli od Chrystusa i przystąpili do żydowskiej wiary. Na co im żydowska wiara i dlaczego nazywa się ich „znajdami", w głowie się nie zachowało. Bochniaczek zapamiętał jednak, że gazeta mocno odstępców łajała i że źle pisała o proroku Manujle. Wiele narodu odciągnął oszustwem od prawosławia, a komu to się może podobać?
Toteż i Bochniaczek od razu tę trójkę znielubił i zaczął myśleć, co by im tu skroić – nie dla korzyści, ale żeby wiedzieli, co znaczy zdradzać Chrystusa.
Ulokował się z boku, za skrzynią na łańcuch kotwiczny, przycupnął.
Ten, w którego trafiła piłeczka, był już w latach i miał zniszczoną twarz. Z wyglądu zapijaczony kancelista, choć był trzeźwy. Mówił miękko i uprzejmie.
– Szczerze wam powiadam: to on jest mesjaszem. Chrystus – tamten był fałszywy, a ten jest najprawdziwszy. A ukrzyżować go złym ludziom się nie uda, dlatego że Manujła jest nieśmiertelny, Bóg go strzeże. Sami wiecie, że już go zabijali, a on zmartwychwstał, tylko że do nieba nie poszedł, został wśród ludzi, bo jego przyjście jest ostateczne.
– A ja, Jehudo, mam wątpliwość co do obrzezania – zadudniło basem ogromne chłopisko. Po łapskach i po czarnych kropkach pod skórą Bochniaczek rozpoznał w nim kowala. – Jak dużo trzeba ciąć? Na palec? Na pół palca?
– Tego ci, Ezechielu, nie powiem, sam nie wiem. Gadali mi w Moskwie, że jeden szewc odciął sobie odrzezek nożycami, to potem mało co nie umarł. Ja na razie myślę się wstrzymać. Dojedziemy do Ziemi Świętej i tam zobaczymy. Powiadają, że Manujła nie kazał się obrzezywać. Słyszałem, że nie dał na to „znajdom" błogosławieństwa.
– Bujdy – westchnął kowal. – Trzeba się ciąć, Jehudo, trzeba. Prawdziwy Żyd zawsze jest obrzezany. Bo inaczej to jak? Nawet do łaźni w Ziemi Świętej wstyd będzie zajść. Wyśmieją.
– Twoja racja, Ezechielu – zgodził się Jehuda. – Choć straszno, to pewnie trzeba.
Tutaj odezwała się baba. Głos miała przegniły, nosowy, co zresztą nie było dziwne, bo nos z jej twarzy nie sterczał – zapadł się.
– Ech, wy, „straszno". I to mają być Żydzi! Szkoda, że nie jestem chłopem, ja bym się nie przestraszyła.
Co by tu tym bestiom świsnąć, rozmyślał Bochniaczek. Może kowalowy worek? I już pomalutku zaczął podkradać się do worka, gdy do siedzącej trójki podszedł czwarty, w takiej samej chlamidzie, tyle że pas miał nie namalowany, ale przyszyty białą nitką.
Ten wydał się Bochniaczkowi jeszcze bardziej obrzydliwy: zmrużone oczy, morda płaska, obleśna, tłuste włosy do ramion, parszywa bródka. Jakiś szynkarz, nie inaczej.
Siedząca trójka zerwała się.
– Coś ty, Sołomosza, zostawiłeś go samego?
Starszawy zaś, którego nazywali Jehudą, rozejrzał się po bokach (Bochniaczka nie zauważył, gdzie mu tam) i cicho powiada:
– Przecież umówiliśmy się, że przy kasie zawsze będzie dwójka!
Bochniaczek uznał, że się przesłyszał, ale obleśny Sołomosza machnął ręką.
– A gdzie by się ta kasa podziała? On śpi, a skrzyneczkę ma pod poduchą i obłapiają rękami. Tam w kajucie duszno.
Usiadł, zdjął but i zaczął przewijać onucę.
Bochniaczek przetarł oczy – sen to czy jawa?
Kasa! Skrzyneczka!
Udała się pierwsza nawigacja, udał się „Jesiotr"!
Te złote okulary to głupstwo, a o reszcie nie warto nawet wspominać. W kajucie, pod poduszką proroka Manujły, czekała na Bochniaczka skrzyneczka z kasą. Tu ją mamy, kosteczkę ze szpikiem!
I natychmiast zdmuchnęło „razyńca" zza skrzyni.
Bochniaczek sfrunął po schodkach na dolny pokład. Nikogo i niczego nie było tam widać, jedynie żółte plamy kajutowych okien.
Bochniaczek zwrócił się do plam: no, w której z was wiozą kasę?
W oknach były zasłonki, ale nie od samej góry. Jeśli stanąć na stołeczku (na pokładzie były stołeczki, jakby specjalnie dla Bochniaczka), to można zajrzeć ponad zasłonką.
W pierwszym okienku ujrzał Bochniaczek wzruszający obrazek: rodzina piła herbatę.
Tatulo – z gęstą brodą, solidny – popijał z dużej szklanki. Naprzeciwko, na foteliku, małżonka w domowym czepcu coś wyszywała – była to osoba nieco męskiej urody, lecz o niezwykle miękkim i dobrym obliczu. Po obydwu zaś stronach tatusia, przytuliwszy się do jego szerokich ramion, siedziały dzieci: syn gimnazjalista i córka w tym samym mniej więcej wieku. Nie były to jednak bliźniaki – chłopak czarniawy, dziewczyna złotowłosa.
Córeczka nuciła. Cichutko, tak że przez okno słów nie było słychać, wyczuwało się tylko delikatne drżenie powietrza.
Spojrzenie miała panienka marzycielskie, a różowe usteczka to otwierały się szerzej, to ściągały w trąbkę.
Bochniaczek zapatrzył się na ów sielankowy obraz. Nigdy w życiu nie obrobiłby takich szczęśliwców.
Synek powiedział coś i podniósł się. Pocałował tatę, ale jak czule! – prosto w usta. Wziął kaszkiet i wyszedł na korytarz. Pewnie po to, żeby się przespacerować, odetchnąć świeżym powietrzem. Tata w ślad za nim posłał pocałunek.
Bochniaczek rozrzewnił się. Bo przecież taki to groźny z wyglądu mężczyzna. W swoim kantorze albo w urzędzie musowo wywołuje w podwładnych strach, a z rodziną, w domowych pieleszach, prawdziwy z niego baranek.
Westchnął na myśl o swoim samotnym życiu. Nie dla „razyńca" zakładanie rodziny. Już następne okno okazało się właściwe. Bochniaczkowi znowu się poszczęściło. Tutaj nawet na stołek nie trzeba było włazić, bo zasłonki nie były szczelnie zsunięte. Przez szparę Bochniaczek ujrzał wychudłego jasnobrodego mężczyznę, który leżał na obitej aksamitem kanapie. Pomyślał: to ci dopiero prorok, wyznawców pognał na pokład, a sam zadaje szyku w pierwszej klasie. A jak słodko śpi – aż mu ślina cieknie z ust.
I co to tam błyszczy pod poduszką? Ani chybi lakowa szkatułka.
Spij sobie, śpij, i to jak najmocniej. Bochniaczka aż ponosiło, ale nakazał sobie spokój. Rzecz nadarzyła się niebłaha, żeby tylko nie było przypału.
Wejść z korytarza, otworzyć zamek?
Nie, jeszcze ktoś zobaczy. Łatwiej stąd. Mgła wspólniczka pomoże. Że okno zamknięte, to głupstwo. Każdy „razyniec" ma na taką okoliczność stosowne narzędzie, tak zwaną łapkę. Podważasz nią wkręty, na których trzyma się rama (byle na początek nie zapomnieć kapnąć z oliwiarki, żeby nie zaskrzypiało), rrraz z lewej, rrraz z prawej, i niemal gotowe. Teraz trochę więcej oliwy z boku, w fugi. I pomalutku do góry.
Okienko popełzło ku górze bez najmniejszego hałasu, jak się należy.
Dalej sprawa prosta. Wleźć do środka i na czubkach palców do kanapy. Wyciągnąć spod poduszki szkatułkę, a zamiast niej podsunąć skręcony ręcznik.