Na wypadek gdyby śpiący miał się przypadkiem obudzić, trzeba wsłuchiwać się w jego oddech – to niezawodny sposób. Na twarz patrzeć jednak nie wolno – niektórzy wyczuwają przez sen, kiedy ktoś się na nich gapi.
Bochniaczek skulił się, żeby przeleźć przez okno, a nawet wsunął już głowę, gdy nagle tuż obok zaskrzypiała rama i kobiecy głos donośnie, porywczo rzucił:
– Proszę zaraz przestać! Bochniaczek zesztywniał: źle, przypał! Wyciągnął głowę z powrotem, odwrócił się – i ulżyło. To w sąsiedniej kajucie otwarto okienko. Na pewno zrobiło im się duszno.
Ten sam głos ciągnął gniewnie:
– Zaczerpnijcie świeżego powietrza, władyko! Bóg jeden wie, co żeście wymyślili! Nie odbierajcie mi chociaż moich grzechów!
Głęboki bas, równie gniewny, odparł:
– Mój to grzech, mój! To ja pobłażałem, to ja wyznaczałem ci pokutę i ja będę odpowiadał! Ale nie przed stołecznym prokuratorem – przed Panem Bogiem!
Oj, niedobrze. Rozbudzą proroka przeklęci krzykacze.
Bochniaczek opadł na czworaki i podsunął się do otwartego okna. Ostrożnie, jednym okiem, zajrzał. Początkowo wydawało się, że w kajucie jest dwoje ludzi – siwowłosy archijerej z ozdobnym krzyżem na piersi i mniszka. Potem dostrzegł w kącie trzeciego, także mnicha. Tamten jednak siedział cicho i nie dawał znaku życia.
Po co te wrzaski, ludzie Boży? Trzeba po chrześcijańsku, z pokorą. Pobudzicie pasażerów. Mniszka jakby usłyszała Bochniaczkowe życzenie. Westchnęła i zwiesiła głowę.
– Przysięgam wam, władyko, że nigdy więcej się nie skuszę. I was nie będę kusiła. Tylko nie karzcie siebie.
Archijerej poruszył gęstymi brwiami (jedna była już prawie siwa, druga wciąż jeszcze czarna) i pogładził zakonnicę po głowie.
– To nic, Pelagijko, Bóg jest miłościwy. Jakoś się uratujemy. A grzech zmażemy wspólną modlitwą. Temperamentna para. Bochniaczek nadał im już przezwiska: Siostrzyczka Lisiczka (to z powodu rudego kosmyka, który wydostał się spod chusty) i Ataman Kudejar (pop wyglądał bardzo wojowniczo, żadnej w nim dobroduszności). Jak z pieśni:
Towarzyszy swoich zostawił, Porzucił też napadanie; W klasztorze Kudejar się stawił, Bogu i ludziom służyć z oddaniem!
Innym razem Bochniaczek z wielką ciekawością posłuchałby o grzechu, do jakiego doszło między władyką a mniszką, ale teraz nie pora na to. Pogodzili się, przestali krzyczeć – i chwała Ci, Panie.
Powrócił na czworakach pod okno proroka.
Uchwycił się rękami ramy, uniósł.
Posypia sobie, kochaneczek. Nie obudził się. W ostatniej chwili, kiedy niczego nie można już było zrobić, Bochniaczek usłyszał za sobą szmer.
Chciał się odwrócić, ale było za późno.
Coś chrząstnęło i rozerwało się w samej Bochniaczkowej głowie – zniknęły dla niego na zawsze i wiosenne wieczory, i nadrzeczna mgła, i w ogóle wszystko.
Dwoje mocnych rąk chwyciło zwiotczałe ciało za nogi i pociągnęło po pokładzie do burty – szybko, żeby nie zostawić śladów krwi. „Tylnik", worek na zdobycz, zahaczył o nóżkę stolika. Szarpnięcie, i sznurek pękł, nie wstrzymując ruchu.
Potem Bochniaczek poszybował w powietrzu, posłał Bożemu światu na pożegnanie fontannę bryzgów i połączył się z Rzeką rodzicielką.
Ona zaś przyjęła swego syna marnotrawnego w czułe objęcia, ululala, ukołysała i ułożyła głęboko na miękkiej pierzynie mułu.
Stołeczne nieprzyjemności
– A jednak to zastanawiające, skąd Konstanty Pietrowicz się dowiedział – powtórzył któryś już raz władyka Mitrofaniusz, obejrzawszy się mimowolnie na głuchy odgłos za oknem; zupełnie jakby ktoś upuścił na pokład tobół albo sztukę płótna. – Istotnie, wysoko siedzi, to i daleko widzi.
– Jego ekscelencji wypada wiedzieć i z obowiązku służbowego – wtrącił z kąta ojciec Serafim Starowny.
Rozmowa o jednym i tym samym ciągnęła się między przewielebnym, jego duchową córką Pelagią i biskupim sekretarzem już trzeci dzień. Rozpoczęła się jeszcze w Petersburgu, po nieprzyjemnym spotkaniu z oberprokuratorem Najświętszego Synodu, Konstantym Pietrowiczem Pobiedinem. Mówiono o owych nieprzyjemnościach i w pociągu, i w moskiewskim hotelu, a teraz i na parowcu, który wiózł gubernialnego archijereja i jego towarzyszy do rodzinnego Zawołżska.
Nieporozumienia między oberprokuratorem a władyką trwały od dawna, dotychczas jednak nie doszło nigdy do bezpośredniej konfrontacji. Konstanty Pietrowicz przyglądał się jakby i przymierzał do szacownego oponenta, doceniając jego siłę i jego prawdę, albowiem sam też był mężem silnym i też miał własną prawdę. Jasne wszakże było, że wcześniej czy później owe dwie prawdy zetrą się, bo nazbyt się od siebie różniły.
Po wezwaniu do stolicy przed surowe oblicze oberprokuratora Mitrofaniusz spodziewał się wszystkiego, każdej szykany, tyle że nie od tej strony, z której nastąpiło uderzenie.
Konstanty Pietrowicz zaczął wedle swego obyczaju cicho, jakby z przyczajenia. Pochwalił zawołżczanina za dobre stosunki z władzami świeckimi, a przede wszystkim za to, że gubernator słucha Mitrofaniuszowych rad i chodzi do niego się spowiadać. „Oto przykład nierozerwalności państwa i Cerkwi, i na tym jedynie wznosić się może gmach życia społecznego" – powiedział Pobiedin i gwoli przydania wagi swym słowom uniósł palec.
Potem niezbyt surowo skarcił za miękkość i słabość w stosunkach z innowiercami, którzy na Zawołżu są bardzo liczni: i koloniści protestanci, i katolicy wśród dawnych polskich zesłańców, i muzułmanie, i nawet poganie.
Jego ekscelencja miał szczególny sposób mówienia – zupełnie jakby wygłaszał z kartki referat. Gładko, składnie, ale jakoś sucho i dla słuchaczy nużąco: „Kościół państwowy to system, w którym władze uznają za prawdziwe jedno wyznanie, popierają wyłącznie jeden Kościół i opiekują się nim, mniej lub bardziej znacząco pomniejszając wpływy, prawa i pozycje innych kościołów – pouczał Konstanty Pietrowicz. – W przeciwnym razie państwo utraciłoby duchową łączność z narodem, którego przytłaczająca większość trwa przy prawosławiu. Państwo bez wiary nie jest niczym innym, jak niemożliwą do zrealizowania utopią, albowiem brak wiary to otwarta negacja państwa. Jakie zaufanie mogą mieć prawosławne masy do władzy, jeśli naród i władza wierzą na różne sposoby albo jeśli władza w ogóle nie wierzy?"
Mitrofaniusz znosił wykład, dopóki tylko mógł (to znaczy niedługo, cierpliwość bowiem żadną miarą nie zaliczała się do mocnych stron archijereja), ale w końcu nie wytrzymał i przerwał wysoko postawionemu mówcy.
– Konstanty Pietrowiczu, jestem przekonany, że wiara prawosławna jest spośród wszystkich najprawdziwsza i najbardziej przepełniona miłosierdziem, ale przekonanie to nie bierze się z racji państwowych, tylko z potrzeby duszy. Jednakże, jak waszej ekscelencji wiadomo z naszych poprzednich rozmów, uważam za szkodliwe, a nawet występne, nawracanie innowierców na naszą religię za pomocą przymusu.
Pobiedin pokiwał głową – nie na znak zgody jednak, tylko z przyganą, jakby nie oczekiwał od biskupa niczego innego prócz nieuprzejmego przerywania i krnąbrności.
– Tak, wiadomo mi, że wasza zawołżska... frakcja – to nieprzyjemne i, co gorsza, groźne słowo Pobiedin podkreślił dodatkowo intonacją –jest wrogiem wszelkiego przymusu.
W tym miejscu oberprokurator wytrzymał pauzę, po czym zadał druzgocący, bez wątpienia przygotowany zawczasu cios.
– Przymusu i przestępczości. – Znowu intonacja. – Nie podejrzewałem jednak, do jakiego stopnia posunęła się wasza gorliwość w wykorzenianiu tej ostatniej. – Odczekawszy, aż na twarzy Mitrofaniusza pojawi się zaniepokojenie, ze złowrogą łagodnością zapytał: – Za kogo mieliście się wy i wasze otoczenie, władyko? Za nowe wcielenia Vidocqa? Sherlocka Holmesa?