Выбрать главу

Niby nie było w tym niczego nagannego, Mitrofaniusz sam wzywał duchowieństwo do zachowywania przyzwoitego wyglądu, a jednak pomocnik go drażnił. Zwłaszcza w czasie tej podróży, kiedy sfery niebieskie spuściły na przewielebnego ogniste błyskawice. Ani porozmawiać od serca z córką duchową, ani wyrazić rzeczy najgłębszych. Siedzi ta kwoka, malutkim grzebykiem rozczesuje wąsiki, milczy, milczy, a potem odezwie się nie w porę i zakłóci całą rozmowę – tak jak teraz.

Na wezwanie, aby pokajać się przed oberprokuratorem, Pelagia pospiesznie odrzekła:

– Cóż, bardzo proszę. Przysięgnę choćby przed świętą ikoną: nigdy więcej, pod żadnym pozorem, nie wetknę nosa w jakiekolwiek śledztwo. Niechby to nawet była najbardziej tajemna z tajemnic. Nie zerknę nawet w tę stronę.

Mitrofaniusz zaś spojrzał tylko z ukosa na sekretarza, ale nie odpowiedział.

– Chodźmy, Pelagijko, przejdziemy się po statku. Rozprostujemy kości... Nie, nie, Serafimie, ty siedź tutaj. Przygotuj mi papiery na konsystorz. Jak wrócę, to przeczytam.

I obydwoje z ulgą opuścili kajutę, zostawiając Starownego sam na sam z teczką. Wszelkiego ciała po dwojgu

Po dolnym pokładzie nie chodzili, bo z powodu mgły nie można było dojrzeć ani Rzeki, ani nieba (samego pokładu zresztą też). Weszli na górę, gdzie grupkami siedzieli pasażerowie z najtańszymi biletami.

Przyjrzawszy się poprzez mgłę całej tej pstrokaciźnie, Mitrofaniusz rzekł półgłosem: „I ze wszech zwierząt wszelkiego ciała po dwojgu wwiedziesz.

Pobłogosławił chłopów pielgrzymów i dopuścił ich do ręki. Innych zaś, którzy na zawsze opuszczali Rosję i błogosławieństwa prawosławnego pasterza nie potrzebowali, objął jedynie smutnym spojrzeniem.

Ściszonym głosem rzekł do towarzyszki:

– To wszak jeden z najmądrzejszych ludzi i szczerze pragnie dobra dla ojczyzny, a w jakim trwa pobłądzeniu. Popatrz tylko, ile przynosi szkody.

Nazwiska nie wymienił, ale i tak było jasne, o kim mowa – o Konstantym Pietrowiczu.

– Przyjrzyj się owocom jego walki o dobro – ciągnął gorzko przewielebny, przechodząc obok sekciarzy i innowierców. – Wszyscy, którzy nie pasują do większości, którzy są dziwni – precz z państwa. Można ich nawet nie przepędzać, wyjadą sami z powodu ucisku i niechęci rządu. Wydaje mu się, że Ruś stanie się dzięki temu bardziej zwarta i jednomyślna. Może i tak, ale jakże zblaknie, zmarnieje, zubożeje. Nasz prokurator pewien jest, iż on tylko wie, jak należy urządzać i ratować ojczyznę. Takie to teraz czasy, że nastała moda na proroków. Pojawiają się ze wszystkich stron. Niektórzy komiczni, jak nasz sąsiad Manujła. Inni poważniejsi, na przykład hrabia Tołstoj albo Karol Marks. Konstanty Pietrowicz też uroił sobie, że jest mesjaszem. Tyle że nie w skali ogólnoświatowej, ale lokalnej, tak jak w czasach starotestamentowych, kiedy prorok objawiał się nie całej ludzkości, lecz tylko narodowi wybranemu...

Niewesołe utyskiwania biskupa przerwała czcigodna rodzinka, która także weszła na pokład szalupowy, aby pospacerować: przysadzisty pan domu, dama z robótką na drutach i dwójka nastoletnich dzieci – milutki gimnazjalista i ładniutka jasnowłosa panienka.

Gimnazjalista zerwał kaszkiet i ukłonił się, prosząc o błogosławieństwo.

– Jak pan ma na imię, młodzieńcze? – zapytał Mitrofaniusz miłego chłopca, żegnając znakiem krzyża całą rodzinę.

– Antinous, wasza przewielebność.

– To imię pogańskie, można go używać tylko w kręgu domowym. A ze chrztu?

– Antip, wasza przewielebność.

– Dobre imię, ludowe – pochwalił władyka. Chłopiec musnął delikatnie wargami jego rękę, a wzruszony Mitrofaniusz pogładził Antipa-Antinousa po głowie.

Poszedł niespiesznie dalej, Pelagia jednak zatrzymała się – matka bogobojnego gimnazjalisty nadzwyczaj biegle nakładała pętelki. Mniszka sama także lubiła robienie na drutach i zawsze nosiła na szyi woreczek z robótką, wszakże z powodu małej sprawności palców wiecznie myliła kolejność i nie radziła sobie z węzełkami.

„W jaki sposób udaje się pani tak zręcznie nabierać oczka?" – chciała zapytać, gdy nagle zamrugała i przycisnęła okulary do nosa.

Mistrzyni miała dziwne ręce: szerokie i z włoskami na palcach.

Pelagia podniosła oczy i nad koronkowym kołnierzykiem ujrzała niekobiecą szyję z wystającą grdyką. Zdumiewająca dama zatrzymała się, uchwyciwszy spojrzenie mniszki, i mrugnęła porozumiewawczo. Jej rodzina ruszyła dalej, tak że obydwie entuzjastki robótek zostały same.

– Jest pani mężczyzną? – zapytała szeptem Pelagia, szeroko otwierając oczy. Tamta skinęła i położyła palec na wargach: tsss.

– A... tamci to kto? – Zmieszana zakonnica wskazała głową barczystego pana i urocze potomstwo.

– Moja rodzina. – Przebieraniec miał głos wysoki, nieco piskliwy, od kobiecego niemal nieodróżnialny. – Mój mąż, Lew Iwanowicz. I nasze dzieciaczki, Antinous i Salomea. Jesteśmy sodomitami.

To ostatnie zdanie zostało wypowiedziane całkowicie normalnym tonem, jakby mówiący powiedział „jesteśmy raoskwianami" albo „jesteśmy menonitami".

– S-sodomitami? To znaczy... to znaczy pederastami? – Pelagia zająknęła się, wymawiając wstydliwe słowo. – A co z panienką? Poza tym... czy wy możecie mieć dzieci?

– Salomea nie jest panienką, dawniej pracował on w męskich łaźniach. Lowuszka go stamtąd zabrał. Taki delikatny, taki delikatny! A jak śpiewa! Antinous – ten jest wesoły, psotny, czasami i połobuzować lubi, ale Salomejka to po prostu anioł. Wszyscy trzej kochamy Lwa Iwanowicza – rzekł z rozmarzeniem niezwykły rozmówca. – To prawdziwy mężczyzna, nie to co inni. Kobieta to dla prawdziwego mężczyzny za mało, dla niego wszyscy mężczyźni są jak kobiety.

Wstyd było słuchać, ale zarazem ciekawie. Pelagia obejrzała się, jak daleko odszedł Mitrofaniusz. Byle tylko nie dowiedział się, biedny, kogo z taką łaskawością błogosławił.

Przewielebny był blisko. Zatrzymał się obok grupy Żydów i czemuś się tam przysłuchiwał. To dobrze.

– Wy tak od dawna? No... tak żyjecie? – spytała zaciekawiona mniszka.

– Ja od niedawna. Zaledwie od siedmiu miesięcy.

– A wcześniej?

– Wcześniej żyłem jak wszyscy. Miałem żonę, córeczkę. Pracowałem. Byłem nauczycielem w gimnazjum klasycznym. Łacina, greka. Dożyłem do czterdziestki, a nie wiedziałem, kim i czym jestem. Patrzyłem na życie jak przez zakurzone okno wagonu, a ono toczyło się wciąż obok i obok. Kiedy spotkałem Lwa Iwanowicza, okno natychmiast pękło i rozsypało się. Nie wyobraża sobie pani, jaka jestem szczęśliwa! Zupełnie jakbym zmartwychwstała!

– A cóż na to pańska rodzina? Mam na myśli tamtą rodzinę.

Nauczyciel z gimnazjum klasycznego westchnął.

– Co ja mogłem, kiedy tutaj była miłość i zmartwychwstanie? Wszystko im zostawiłem. Pieniądze w banku, ile tam tego było. Dom. Szkoda córeczki – bardzo była rozgarnięta. Ale lepiej jej bez takiego ojca. Niechaj pamięta mnie takim, jakim byłem dawniej.

Popatrzywszy na czepiec i jedwabną sukienkę zmartwychwstałej, Pelagia zdecydowała, że nie będzie podawać w wątpliwość tego twierdzenia.

– Gdzie się teraz udajecie?

– Do Sodomy – padła odpowiedź. – Przecież pani powiedziałam: jesteśmy sodomitami. Pelagia znowu przestała cokolwiek rozumieć.

– Do jakiej Sodomy? Do tej, którą Bóg zniszczył razem z Gomorą?

– Była zniszczona, ale teraz się odrodziła. Pewien amerykański milioner, mister George Cyrus, znany filantrop, odnalazł miejsce, gdzie znajdowała się biblijna Sodoma. Obecnie wznoszone jest tam rajskie miasto dla takich jak my. Żadnych policyjnych prześladowań, żadnej pogardy społecznej. I żadnych kobiet. – Rozmówca się chytrze uśmiechnął. – Wy i tak nie staniecie się takimi kobietami, jakimi mogą stać się mężczyźni. Chociaż, rzecz jasna, i u pani jest na co popatrzeć. – Dawny klasycysta obrzucił taksującym wzrokiem figurę zakonnicy. – Biust to nie sztuka, można podłożyć watę, ale już ramiona, linia bioder...