Выбрать главу

Zaraz po dotarciu na pierwszy podest znowu zaczęła sunąć jak po lodzie. Skinieniem głowy odprawiła pokojówkę, a następnie poprowadziła mnie korytarzem w kierunku odwrotnym do tego, w jakim znajdowały się nasza sypialnia i sala lekcyjna, aż do kolejnej klatki schodowej daleko w głębi domu. Z tych kręconych, stromych schodów mało kto korzystał — być może dlatego, że przed upadkiem z dużej wysokości chroniła tylko niska żelazna balustrada. Dopiero tam kobieta uwolniła mnie z uchwytu i szorstkim tonem poleciła iść na dół. Po kilku stopniach odwróciłem się, by sprawdzić, jak sobie radzi, i stwierdziłem, że co prawda podąża za mną, ale wcale nie korzysta ze schodów, tylko opuszcza się powoli, niczym nie podtrzymywana, w pustej przestrzeni między wijącymi się spiralnie stopniami. Tak zdumiał mnie ten widok, że przystanąłem, a wtedy ona gniewnym ruchem głowy nakazała mi iść dalej. Popędziłem na złamanie karku, lecz siwowłosa kobieta bez trudu za mną nadążała, zawsze zwrócona do mnie twarzą, zaskakująco przypominającą twarz mego ojca. Na pierwszym piętrze bez trudu wyprzedziła mnie, złapała tak jak kotka łapie zbyt przedsiębiorczego kociaka i poprowadziła przez pokoje i korytarze, do których nigdy do tej pory nie wolno mi było wchodzić, aż wreszcie zupełnie straciłem orientację i czułem się tak, jakbym był w zupełnie obcym budynku. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed drzwiami niczym nie różniącymi się od pozostałych. Kobieta otworzyła je staroświeckim mosiężnym kluczem i dała mi znak, bym wszedł do środka.

Pokój był rzęsiście oświetlony, dzięki czemu zobaczyłem wyraźnie to, co podejrzewałem już od jakiegoś czasu: skraj czarnej sukni niezmiennie dzieliła od podłogi odległość dwóch cali, a między nim a posadzką było tylko powietrze. Kobieta wskazała mi nieduży taboret przykryty koronką.

— Siadaj — poleciła.

Kiedy to uczyniłem, podpłynęła do bujanego fotela o wysokim oparciu i zajęła w nim miejsce twarzą do mnie.

— Jak masz na imię? — zapytała po pewnym czasie. Powiedziałem jej, ona zaś uniosła brew i wprawiła fotel w ruch, odepchnąwszy się ręką od stojącej tuż obok lampy. — A jak on cię nazywa?

— On?

Przypuszczam, że moje otępienie wynikało z niewyspania.

— Mój brat — wycedziła przez zaciśnięte usta.

Uspokoiłem się nieco.

— A więc jest pani moją ciotką. Tak mi się wydawało, że jest pani do niego podobna. Ojciec nazywa mnie Numerem Piątym.

Przez jakiś czas przyglądała mi się w milczeniu z opuszczonymi kącikami ust. Taki sam grymas widywałem na twarzy ojca.

— Ten numer jest albo stanowczo za niski, albo zdecydowanie za wysoki — powiedziała wreszcie. — Jeśli brać pod uwagę tylko żywych, to jesteśmy on i ja, ale zapewne uwzględnił też symulator.

Czy masz siostrę. Numerze Piąty?

Pan Million zmusił nas do przeczytania „Dawida Copperfielda”; skojarzenie z ciotką Betsey Trotwood było tak silne i niespodziewane, że parsknąłem śmiechem.

— Nie widzę w tym nic zabawnego. Twój ojciec ma siostrę, więc czemu ty nie mógłbyś jej mieć? No więc, masz czy nie?

— Nie, proszę pani, ale mam brata. Nazywa się David.

— Mów do mnie „ciociu Jeannine”. Czy David jest do ciebie podobny. Numerze Piąty?

Pokręciłem głową.

— Włosy ma jasne i kręcone, nie takie jak ja. Może trochę mnie przypomina, ale nie za bardzo.

— Przypuszczalnie posłużył się którąś z moich dziewcząt… — wyszeptała tak cicho, że z trudem ją usłyszałem.

— Proszę?

— Czy wiesz, kim była matka Davida?

— Jesteśmy braćmi, więc zapewne była też moją matką, ale pan Million mówi, że wyjechała stąd dawno temu.

— Nie była twoją matką. Jeżeli chcesz, mogę pokazać ci zdjęcie twojej matki. — Zadzwoniła, chwilę potem nadbiegła służąca, dygnęła głęboko, wysłuchała wydanego szeptem polecenia i szybko wyszła. Ciotka ponownie spojrzała na mnie i zapytała: — Co właściwie robisz całymi dniami. Numerze Piąty, oprócz urządzania wycieczek na dach, gdzie nikt cię nie prosił? Uczysz się czegoś?

Opowiedziałem jej o moich eksperymentach (pobudzałem niezapłodnione żabie jaja do rozwoju, po czym za pomocą substancji chemicznych duplikowałem chromosomy, dzięki czemu powstawało kolejne bezpłciowe pokolenie) oraz o sekcjach, do których przeprowadzania zachęcał mnie pan Million. Mimochodem rzuciłem jakąś uwagę na temat, że warto byłoby zbadać w ten sposób jakiegoś aborygena z Sainte Anne, naturalnie gdyby choć jeden ocalał, ponieważ opisy pozostawione przez badaczy ogromnie różnią się między sobą, wśród pierwszych osadników zaś byli i tacy, którzy twierdzili, że tubylcy potrafią dowolnie zmieniać kształty.

— A więc wiesz o nich — powiedziała moja ciotka. — Pozwól, że sprawdzę twoją wiedzę, Numerze Piąty. Co to takiego hipoteza Veila?

Uczyliśmy się o niej już parę lat wcześniej, więc odpowiedziałem gładko:

— Zgodnie z hipotezą Veila, aborygeni posiedli zdolność doskonałego udawania ludzi. Veil przypuszczał, że tubylcy wymordowali wszystkich, którzy przybyli z Ziemi pierwszymi statkami, a następnie zajęli ich miejsce, z czego wynika, że to nie oni wyginęli, tylko my.

— Masz zapewne na myśli ludzi z Ziemi — wtrąciła ciotka. — Prawdziwych ludzi.

— Słucham?

— Jeżeli Veil miał rację, to ty i ja jesteśmy aborygenami z Sainte Anne, przynajmniej z pochodzenia. To chyba chciałeś powiedzieć. Myślisz, że jego teoria jest słuszna?

— Myślę, że to nie ma żadnego znaczenia. Według niego imitacja była doskonała, z czego wynika, że niczym się od nich nie różnimy.

Wydawało mi się, że jestem sprytny, lecz moja ciotka tylko się uśmiechnęła i zaczęła się bujać jeszcze energiczniej. W niedużym, jasno oświetlonym pokoju było bardzo ciepło.

— Numerze Piąty, jesteś jeszcze za młody na słowne igraszki, a poza tym obawiam się, że zmyliło cię użyte przez doktora Veila określenie „doskonała”. Jestem pewna, iż nie rozumiał go tak dosłownie jak ty, tym bardziej że gdyby imitacja istotnie miała być stuprocentowo wierna, tubylcy musieliby utracić swoją zdolność mimikry, bo przecież my, ludzie, jej nie posiadamy.

— Więc może ją utracili?

— Moje drogie dziecko, wszystkie umiejętności muszą mieć czas, żeby się rozwinąć, a kiedy to już nastąpi, muszą być wykorzystywane, w przeciwnym razie bowiem ulegają atrofii. Jeśli aborygeni posiedliby umiejętność mimikry w tak doskonałym stopniu, żeby ją potem utracić, oznaczałoby to ich koniec i z pewnością nastąpiłoby na długo przed przybyciem statków z kolonistami. Nie mamy jednak żadnych dowodów na to, że tak było. Po prostu wyginęli, zanim zdążyliśmy ich dokładniej poznać, Veil zaś, który zapragnął w dramatyczny sposób wyjaśnić otaczające go okrucieństwo i absurd, oparł swoją teorię na wyjątkowo kruchych podstawach.

Uznałem, że ostatnia uwaga (szczególnie w kontekście przyjaznego, jak do tej pory, nastawienia ciotki) stanowi doskonały pretekst do zapytania ją o niezwykły sposób, w jaki się porusza, zanim jednak zdołałem sformułować pytanie, przerwały nam równocześnie dwa wydarzenia: wróciła służąca z wielką księgą oprawioną w tłoczoną skórę i rozległo się pukanie do drzwi.

— Otwórz — powiedziała ciotka obojętnym tonem.

Ponieważ nie sprecyzowała, do kogo się zwraca, skwapliwie skorzystałem z okazji, by przynajmniej w ten sposób zaspokoić dręczącą mnie ciekawość, zerwałem się z taboretu i pobiegłem do drzwi.

W korytarzu stały dwie kurtyzany mego ojca, ubrane i umalowane tak, że wyglądały bardziej obco od wszystkich aborygenów razem wziętych, nieruchome jak lombardzkie topole i nieludzkie jak upiory, z zielonymi i żółtymi oczami sprawiającymi wrażenie, że są większe od jaj, i nadmuchanymi piersiami wypchniętymi w górę niemal na wysokość barków. Choć nie dały tego po sobie poznać, doskonale wiedziałem, że zaskoczył je mój widok, i było mi z tego powodu bardzo przyjemnie. Dałem znak, żeby weszły, ale kiedy służąca zamknęła za nimi drzwi, ciotka rzuciła od niechcenia: