— Miło mi to słyszeć, panie…? — zaczął Vetinari.
— Crispin Horsefry, panie, i nie podoba mi się ton pańskich pytań!
Przez chwilę wydawało się, że nawet krzesła starają się od niego odsunąć. Pan Horsefry był człowiekiem stosunkowo młodym i nie po prostu tęgim, ale w zaawansowanym stadium tęgiej otyłości. W wieku trzydziestu lat zdobył imponującą kolekcję podbródków, które teraz trzęsły się z urażonej dumy[2].
— Dysponuję także innymi tonami — zapewnił chłodno Patrycjusz.
Pan Horsefry spojrzał na kolegów, którzy nagle znaleźli się na dalekim horyzoncie.
— Chciałem tylko zaznaczyć, że nie zrobiliśmy nic złego — wymamrotał. — Nic więcej. Mamy przecież Kodeks Postępowania.
— Z całą pewnością nie sugerowałem, że zrobili panowie coś złego — odparł Vetinari. — Jednakże zanotuję, co mi pan właśnie powiedział.
Przysunął sobie kartkę papieru i zapisał kaligraficznym pismem „Kodeks Postępowania”. Kartka odsłoniła teczkę oznaczoną „Malwersacja”. Z punktu widzenia reszty grupy słowo było wypisane dołem do góry, a że zapewne nieprzeznaczone do czytania przez nich, więc je przeczytali. Horsefry przekręcił nawet głowę, by lepiej widzieć.
— Jednakże — ciągnął Vetinari — skoro już kwestia złych postępków została tu przywołana przez pana Horsefrya… — Rzucił młodemu człowiekowi przelotny uśmiech. — Jestem pewien, że dotarły do panów pogłoski sugerujące zmowę was wszystkich, mającą na celu utrzymanie wysokich opłat i zagwarantowanie braku konkurencji. — Zdanie to wysunęło się szybko i zaskakująco, jak język węża, a szybkim śmignięciem na końcu były słowa: — A nawet, trzeba dodać, pewne plotki na temat śmierci młodego pana Dearhearta w zeszłym miesiącu.
Poruszenie wśród finansistów dowodziło, że padły słowa dramatyczne. Co prawda słowa niezbyt wyczekiwane, ale i niezbyt zaskakujące. I zrobiły „łups!”.
— To karalne oszczerstwo — oznajmił pan Slant.
— Wręcz przeciwnie, panie Slant — sprzeciwił się Vetinari. — Samo wspomnienie o istnieniu pogłosek nie jest karalne, z czego niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę.
— Nie ma żadnych dowodów, że mieliśmy cokolwiek wspólnego z zamordowaniem tego chłopca! — warknął Horsefry.
— Ach, więc pan również słyszał, jak ludzie powtarzają, że go zamordowano? — rzekł Patrycjusz, nie odrywając wzroku od twarzy Gilta. — Te plotki krążą wszędzie, prawda…
— Ludzie gadają, wasza lordowska mość — zgodził się ostrożnie pan Slant. — Ale fakty są takie, że pan Dearheart był sam na wieży. Nikt inny na nią nie wchodził, nikt z niej nie zszedł. Jego lina bezpieczeństwa najwyraźniej nie została przypięta do czegokolwiek. Takie wypadki często się zdarzają. Tak, wiemy, ludzie opowiadają, że miał połamane palce, ale po upadku z takiej wysokości, przy zaczepianiu w drodze o konstrukcję wieży, czy należy się dziwić? To przykre, ale Kompania Wielkiego Pnia nie jest obecnie popularna, co sprawia, że formułowane są takie oszczercze i bezpodstawne oskarżenia. Jak zauważył pan Horsefry, nie ma absolutnie żadnych dowodów sugerujących, że to coś więcej niż tragiczny wypadek. A jeśli mogę zapytać otwarcie, to jaki jest cel wezwania nas tutaj? Moi klienci są ludźmi zapracowanymi.
Vetinari złożył palce obu dłoni.
— Rozważmy sytuację, kiedy grupa bystrych i bardzo pomysłowych młodych ludzi wymyśla zadziwiający system komunikacji — powiedział. — To, czym dysponują, to jakby żarliwa pomysłowość w dużych ilościach. To, czego im brakuje, to pieniądze. Nie orientują się w sprawach pieniędzy. Poznają więc pewnych… ludzi, którzy przedstawiają ich innym ludziom, bardzo przyjacielskim, którzy za, no, powiedzmy czterdzieści procent udziałów w przedsięwzięciu użyczają im tak potrzebnej gotówki oraz, co bardzo ważne, wielu ojcowskich porad oraz polecenia ich naprawdę dobrej firmie księgowej. Działają więc dalej i wkrótce pieniądze zaczynają spływać, a także wypływać, ale przekonują się, że z jakichś powodów ich sytuacja finansowa nie jest tak stabilna, jak im się wydawało, więc muszą zdobyć więcej pieniędzy. Cóż, to żaden kłopot, wszyscy przecież rozumieją, iż przedsięwzięcie stanie się pewnego dnia prawdziwą kopalnią zysków, więc czy to jakiś problem, że odstąpią jeszcze piętnaście procent? To tylko pieniądze. Nie są ważne, nie w taki sposób jak mechanizm przesłon, prawda? A potem nagle się przekonują, że owszem, są ważne. Że są wszystkim. Nagle świat wywraca się do góry nogami, nagle ci mili ludzie nie są już tacy przyjaźni, nagle te kawałki papieru, które podpisywali w pośpiechu, które podpisać radzili im ludzie cały czas uśmiechnięci, znaczą, że w rzeczywistości nic już nie jest ich własnością, ani patenty, ani konstrukcje, nic… nawet zawartość ich głów. Nawet pomysły, na jakie mogliby wpaść, też do nich nie należą, jak się zdaje. I jakoś nadal mają problemy z pieniędzmi. No więc niektórzy uciekają, niektórzy zaczynają się ukrywać, a niektórzy próbują walczyć, co jest wybitnie nierozsądne, gdyż okazuje się, że wszystko przeprowadzono legalnie, bez najmniejszych wątpliwości. Niektórzy przyjmują zatem jakieś niskie stanowiska w firmie, bo przecież trzeba z czegoś żyć, a zresztą firma jest teraz właścicielem nawet tego, o czym śnią nocami. I mimo to, jak się zdaje, nie miało miejsca nic realnie nielegalnego. Interes to interes.
Lord Vetinari uniósł powieki. Wszyscy siedzący przy stole wpatrywali się w niego.
— Tak tylko głośno myślałem — wyjaśnił. — Z pewnością odpowiecie mi, panowie, że to nie jest interes rządu. Wiem, że powie tak pan Gilt. Jednakże, skoro już zdobyliście Wielki Pień za ułamek jego wartości, muszę zauważyć, że awarie są coraz częstsze, szybkość przekazywania wiadomości spada, a koszt dla klientów wzrósł. W zeszłym tygodniu Wielki Pień nie działał przez niemal trzy dni. Nie mogliśmy nawet rozmawiać ze Sto Lat, panowie. Niezbyt to „Szybkie jak światło”, panowie.
— Przerwa służyła pracom konserwacyjnym… — zaczął Slant.
— Nie. To były naprawy — przerwał mu Vetinari ostro. — Pod poprzednim kierownictwem system zatrzymywano codziennie na jedną godzinę. To była konserwacja. Teraz wieże pracują, dopóki coś się nie rozpadnie. Co wy wyprawiacie, panowie?
— A to, wasza lordowska mość, naprawdę nie pański interes.
Lord Vetinari się uśmiechnął. I po raz pierwszy tego ranka był to uśmiech szczerej satysfakcji.
— Ach… Pan Reacher Gilt. Zastanawiałem się, kiedy coś od pana usłyszymy. Był pan nietypowo milczący. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem pański ostatni artykuł w „Pulsie”. Jest pan żarliwym obrońcą wolności, jak rozumiem. Trzykrotnie użył pan słowa „tyrania” i raz „tyran”.
— Niech wasza lordowska mość daruje sobie ten protekcjonalny ton — odparł Gilt. — Wielki Pień jest naszą własnością. Wasza lordowska mość to rozumie? Własność to fundament wolności. Och, klienci narzekają na poziom usług i cenę, ale klienci zawsze na to narzekają. Nie brak nam klientów, niezależnie od cen. Przed zainstalowaniem semaforów wiadomości z Genoi potrzebowały miesięcy, by do nas dotrzeć. Dzisiaj trwa to mniej niż dzień. To magia, na którą można sobie pozwolić. My jesteśmy odpowiedzialni tylko wobec naszych akcjonariuszy, panie. A nie, z całym szacunkiem, przed waszą lordowską mością. To nie pański interes. To nasz interes i będziemy go prowadzić według wskazań rynku. Mam nadzieję, że nie panuje tutaj tyrania. Z całym szacunkiem, to wolne miasto.
2
Nie należy nikogo sądzić po pozorach. Mimo swej miny będącej wyrazem twarzy prosiaczka, który wpadł na świetny pomysł, i sposobu mówienia przywodzącego na myśl małego, zasapanego i neurotycznego, ale bezsensownie kosztownego pieska, pan Horsefry mógł przecież być człowiekiem łagodnym, wielkodusznym i cnotliwym. Tak samo jak ktoś wychodzący z naszego okna w pasiastym swetrze, w masce i z wielkim pośpiechem, może po prostu zabłądził w drodze na bal maskowy, a człowiek w peruce i todze, siedzący w centralnym punkcie sali sądowej, to tylko transwestyta, który schronił się tu przed deszczem. Pochopne sądy bywają takie niesprawiedliwe…