— Niech pan przygotuje jakiś stół, który posłuży jako lada. Za pięć minut otwieramy, żeby przyjmować pocztę i sprzedawać znaczki! Ja zabiorę przesyłki do Sto Lat, a pan pełni obowiązki poczmistrza, dopóki nie wrócę! Panie Spools!
— Stoję tuż obok, panie Lipwig. Nie musi pan krzyczeć.
— Przepraszam pana. Więcej znaczków, bardzo proszę. Muszę zabrać trochę ze sobą, gdyby była jakaś poczta z powrotem. A piątki i dolarówki będą mi potrzebne jak najszybciej… Dobrze się pan czuje, panie Groat?
Staruszek chwiał się i bezgłośnie poruszał ustami.
— Panie Groat… — powtórzył Moist.
— Pełniący obowiązki poczmistrza… — wymamrotał Groat.
— Zgadza się, panie Groat.
— Żaden Groat nigdy nie pełnił obowiązków poczmistrza… — Groat padł nagle na kolana i chwycił Moista za nogi. — Dziękuję panu! Nie zawiodę pana, panie Lipwig! Może pan na mnie polegać! Deszcz ni ś ie, ni mrok…
— Tak, tak, dziękuję, panie pełniący obowiązki poczmistrza, dziękuję, już wystarczy, naprawdę… — Moist próbował się wyrwać. — Proszę wstać, panie Groat, panie Groat… proszę!
— Czy w czasie pana nieobecności mogę nosić skrzydlatą czapkę, sir? — poprosił Groat. — Wiele by to dla mnie znaczyło…
— Jestem pewien, że wiele, panie Groat, ale nie dzisiaj. Dzisiaj czapka frunie do Sto Lat.
Groat wstał.
— Czy powinien pan osobiście dostarczać tam pocztę, sir?
— A kto inny? Golemy nie poruszają się dość szybko, Stanley jest… no, Stanleyem, a wy wszyscy, panowie, jesteście sta… bogaci w lata. — Moist zatarł ręce. — Żadnych dyskusji, pełniący obowiązki poczmistrza! A teraz… sprzedajmy trochę znaczków!
Drzwi stanęły otworem i tłum wpadł do środka. Vetinari miał rację. Kiedy tylko coś się działo, mieszkańcy Ankh-Morpork chcieli brać w tym udział. Pensowe znaczki przesuwały się nad zaimprowizowaną ladą. W końcu, rozumowali wszyscy, za jednego pensa dostaje się coś warte pensa, tak? Czyli nawet jeśli to żart, był bezpieczny — prawie jak kupowanie pieniędzy. A w drugą stronę płynęły koperty. Ludzie pisali listy na miejscu, w Urzędzie Pocztowym… Moist zanotował w pamięci: koperty z kartką papieru wewnątrz i naklejonym od razu znaczkiem. Błyskawiczny Zestaw Listowy, wystarczy dodać atrament… To ważna zasada w każdej grze: trzeba jak najbardziej ułatwić ludziom oddawanie pieniędzy.
Zaskoczył go — choć później zrozumiał, że wcale nie powinien — widok Drumknotta, który przecisnął się przez tłum z niedużym, ale ciężkim skórzanym pakietem zapieczętowanym ciężką woskową pieczęcią z herbem miasta i ciężkim V. Pakiet był zaadresowany do burmistrza Sto Lat.
— Sprawa rządowa — oznajmił znacząco Drumknott.
— Chce pan kupić na to jakieś znaczki? — spytał Moist.
— A jak pan uważa, poczmistrzu? — zaciekawił się urzędnik.
— Stanowczo uważam, że sprawy rządowe przyjmowane są bez opłat.
— Dziękuję, panie Lipwig. Lord lubi takich, co szybko się uczą.
Ale pozostałe przesyłki do Sto Lat zostały opłacone. Wielu miało tam przyjaciół albo interesy. Moist rozejrzał się uważnie. Ludzie pisali wszędzie, nawet opierając notatniki o ścianę. Znaczki, pensowe i dwupensowe, znikały szybko. Na drugim końcu hali golemy sortowały nieskończone wzgórza poczty.
Trzeba przyznać, że w pewnym niewielkim stopniu znowu zapanowała krzątanina.
„…Powinien pan to widzieć, sir, powinien pan widzieć to wszystko!”.
— Pan jesteś Lipwig?
Ocknął się z wizji kandelabrów i zobaczył przed sobą krępego mężczyznę. Rozpoznanie potrzebowało chwili, ale w końcu podsunęło Moistowi informację, że to właściciel stajni Hobsona, najbardziej sławnego i osławionego przedsięwzięcia tego rodzaju w mieście. Prawdopodobnie stajnia nie była ośrodkiem działalności przestępczej, jak głosiła plotka, jednakże dziwnie często przebywali tam brudni z wyglądu ludzie, którzy nie mieli nic do roboty, tylko siedzieli bezczynnie i łypali oczami na przechodzących. Stajnia zatrudniała też Igora, co było rozsądne wobec zapotrzebowania na usługi weterynaryjne, ale słyszało się to i owo[7]…
— O… Dzień dobry, panie Hobson — powiedział Moist.
— Wychodzi na to, uważasz pan, że wynajmuję zmęczone i stare konie, tak? — burknął Willie Hobson.
Uśmiech miał nie całkiem przyjazny. Za nim stał nerwowy Stanley. Hobson był wielki i ciężki, ale wcale nie tłusty — był tym, co by powstało, gdyby ogolić niedźwiedzia.
— Dosiadałem kilku, które… — zaczął Moist, ale Hobson uniósł dłoń.
— Się zdaje, że chcesz pan czegoś buzującego — rzekł. Jego uśmiech się rozciągnął. — No więc zawsze daję klientom to, czego chcą. I przyprowadziłem Borysa.
— Ach tak… A on zabierze mnie do Sto Lat. Tak?
— Och, co najmniej tam. Dobry z pana jeździec?
— Jeśli chodzi o wyjeżdżanie z miasta, nie ma nikogo szybszego.
— To dobrze, bardzo dobrze — rzucił Hobson powoli. Jak ktoś, kto bardzo ostrożnie zagania ofiarę w pułapkę. — Borys ma kilka wad, ale taki doświadczony jeździec nie będzie miał kłopotów. No to gotów pan jesteś? Czeka na dworze. Trzyma go mój człowiek.
Okazało się, że aż czterech ludzi powstrzymuje wielkiego czarnego ogiera w sieci lin, gdy on tymczasem tańczył, skakał, kopał i próbował gryźć. Piąty człowiek leżał na ziemi — Borys nie wybaczał nieuwagi.
— Jak już mówiłem, mój panie, Borys ma parę wad, ale nikt go nie nazwie… zaraz, jak to było… podkręconą starą chabetą. Nadal chcesz pan konia, który buzuje?
Uśmiech Hobsona mówił wszystko: tak traktuję zarozumiałych ćwoków, którzy próbują się rządzić. Zobaczymy, jak pan na nim jeździsz, panie Wiem Wszystko o Koniach.
Moist popatrzył na Borysa, który usiłował stratować leżącego mężczyznę, a potem na tłum dookoła. Niech demony porwą ten złoty strój. Jeśli jest się Moistem von Lipwigiem, z tej sytuacji istniało tylko jedno wyjście: podnieść stawkę.
— Zdejmijcie mu siodło — polecił.
— Co takiego? — zdumiał się Hobson.
— Proszę mu zdjąć siodło, panie Hobson — powtórzył stanowczo Moist. — Worek z pocztą jest dość ciężki, więc zrezygnujemy z siodła.
Uśmiech Hobsona pozostał na miejscu, ale reszta twarzy usiłowała się od niego dyskretnie odsunąć.
— Miałeś pan już wszystkie dzieci, które chcesz pan mieć, co?
— Wystarczy mi koc i popręg, panie Hobson.
Uśmiech Hobsona zniknął całkowicie. To nazbyt przypominało morderstwo.
— Może pan to sobie przemyślisz… W zeszłym roku Borys odgryzł człowiekowi dwa palce. Jest też kopaczem, tratowaczem, zdzieraczem i będzie konblokował, jeśli uzna, że mu to ujdzie. Ma w sobie demony i to jest fakt.
— Ale pobiegnie?
— Nie tylko pobiegnie, on się rzuci, drogi panie. Urodzony potwór, nie ma co. Trzeba łomu, żeby go zmusić do zakrętu. No więc zyskałeś pan moje uznanie za uczciwą grę, ale przecież mam inne…
Hobson drgnął, kiedy Moist rzucił mu swój specjalny uśmieszek.
— Pan mi go wybrał, panie Hobson. I na nim pojadę. Będę wdzięczny, jeśli ci dżentelmeni skierują go w stronę Broad-Wayu, a ja pójdę spakować kilka ważnych drobiazgów.
Wrócił do budynku, wbiegł po schodach do swojego gabinetu, wcisnął sobie do ust chusteczkę i pojękiwał cicho przez kilka sekund, dopóki nie poczuł się lepiej. Parę razy jeździł już na oklep, kiedy sytuacja stawała się naprawdę ciężka. Ale Borys miał oczy obłąkanego zabójcy.
Lecz jeśli się teraz wycofa, będzie… no, po prostu durniem w błyszczącym ubraniu. Trzeba im dać pokaz, wizję, coś, co zapamiętają na długo. Musi przecież zostać na koniu, tylko dopóki nie wyjedzie z miasta, a wtedy znaleźć krzak odpowiedni, by w niego zeskoczyć. Tak, to załatwi sprawę. Potem wejdzie chwiejnie do Sto Lat, wiele godzin później, wciąż z całą pocztą bohatersko obronioną przed bandytami. Uwierzą mu, bo brzmi to, jakby było prawdą. Bo zwyczajnie chcą wierzyć w różne rzeczy, ponieważ daje to dobrą historię, ponieważ dostatecznie błyszczące szkło wydaje się bardziej brylantowe niż sam brylant.
7
Że na przykład kradzione konie są tam nocą rozkładane i mogą potem trafić na sprzedaż z ufarbowaną sierścią i dwoma różnymi nogami. Mówiło się też, jakoby w Ankh-Morpork był koń mający południkową bliznę, od łba do ogona, zszyty z tego, co pozostało po dwóch innych koniach uczestniczących w szczególnie krwawym wypadku.