Выбрать главу

…a raczej powinny płynąć. Ale przesłony były nieruchome. Moist zobaczył ludzi pracujących wysoko na otwartej drewnianej wieży. Sądząc z wyglądu, uszkodzeniu uległa cała sekcja.

Ha! Dobrze wam tak, dranie! To poważna naprawa! Może warta nocnego transportu do Pseudopolis? Porozmawia z woźnicami. Przecież nigdy nie zapłacili Urzędowi Pocztowemu za te swoje nieszczęsne dyliżanse. I nie będzie istotne, czy w końcu sekary zostaną uruchomione, ponieważ Urząd Pocztowy zaczął działać. Kompania sekarowa miała bandyckie metody: zwalniała ludzi, podnosiła opłaty, żądała masy pieniędzy za złą obsługę. Urząd Pocztowy stał jakby na przegranej pozycji, od razu rzucony na kolana — ale ktoś taki zawsze znajdzie jakieś miękkie miejsce do ukąszenia.

Ostrożnie wpuścił pod siebie jeszcze kawałek koca. Rozmaite organy traciły czucie.

Opary wznoszące się nad Ankh-Morpork pozostały daleko w tyle. Pomiędzy uszami Borysa widać już było Sto Lat — pióropusz węższych słupów dymu. Wieża zniknęła z tyłu, a przed sobą Moist widział już następną. Pokonał trzecią część drogi w dwadzieścia minut, a Borys wciąż gnał w tym samym tempie.

Mniej więcej w połowie drogi między dwoma miastami wyrastała stara kamienna wieża — wszystko, co pozostało ze stosu ruin otoczonych lasem. Była prawie tak wysoka jak sekarowa i Moist zastanowił się, czemu jej nie wykorzystano. Ale pewnie jest już zbyt zniszczona, żeby — obciążona przesłonami — wytrzymała wichurę. Okolica wydawała się ponura: zarośnięte pustkowie wśród nieskończonych pól.

Gdyby miał ostrogi, pewnie by w tym miejscu spiął Borysa, a następnie — prawdopodobnie — zostałby zrzucony, stratowany i zjedzony za swe cierpienia[8]. Zamiast tego pochylił się nisko nad końskim karkiem i usiłował nie myśleć o tym, co ta jazda robi z jego nerkami.

Mijał czas.

Minęli drugą wieżę i Borys zwolnił do galopu. Sto Lat było już wyraźnie widoczne. Moist rozróżniał miejskie mury i wieże zamku.

Będzie musiał zeskoczyć — nie było innego wyjścia. Mury rosły z wolna, a on wypróbował w myślach pół tuzina różnych scenariuszy, jednak wszystkie wykorzystywały stogi siana. Według tego jednego, który ich nie wykorzystywał, Moist łamał sobie kark.

Ale wydawało się, że Borysowi nie przychodziło nawet na myśl, by skręcić. Był na drodze, droga była prosta i prowadziła przez tamtą bramę. To mu nie przeszkadzało. Poza tym chciał się napić.

Ulice miasta pełne były rzeczy, nad którymi nie da się przeskoczyć — ale zauważył też koryto z wodą. Tylko mgliście zdawał sobie sprawę z czegoś, co zwaliło się z jego grzbietu na ziemię.

Sto Lat nie było dużym miastem. Moist spędził tu kiedyś szczęśliwy tydzień, puszczając w obieg kilka fałszywych weksli, dwa razy zrobił numer na Ubogiego Spadkobiercę, a przy wyjeździe sprzedał pierścień ze szkiełkiem — nie z potrzeby, ale z nieustającej fascynacji ludzką chciwością i łatwowiernością.

A teraz, obserwowany przez tłum, chwiejnie wspiął się na schody ratusza. Pchnął drzwi i cisnął worek poczty na biurko pierwszego urzędnika, jakiego zobaczył.

— Poczta z Ankh-Morpork — warknął. — Ruszyłem o dziewiątej, więc jest świeża, jasne?

— Dopiero wybił kwadrans po dziesiątej! Jaka poczta?

Moist starał się nie denerwować. I tak był już obolały.

— Widzisz tę czapkę? — zapytał, wskazując palcem. — Widzisz? To znaczy, że jestem naczelnym poczmistrzem w Ankh-Morpork! A to jest wasza poczta! Za godzinę ruszam z powrotem, zrozumiano? Jeśli chcecie, żeby wasze listy dotarły do wielkiego miasta na drugą… Auć… Jednak raczej na trzecią, to włóżcie je do worka. A to… — Pomachał młodemu człowiekowi przed nosem plikiem znaczków. — To są znaczki. Czerwone po dwa pensy, czarne po pensie. Poczta kosztuje dziesięć… au… jedenaście pensów za list, zrozumiano? Sprzedajecie znaczki, dajecie mi pieniądze, liżecie znaczki i naklejacie je na koperty! Dostawa ekspresowa gwarantowana! Na godzinę mianuję cię pełniącym obowiązki poczmistrza! Obok stoi gospoda. Muszę znaleźć wannę. Potrzebna mi zimna kąpiel. Naprawdę zimna. Macie tu gdzieś lód? No to właśnie taka zimna. Albo bardziej. Ooch, bardziej. I coś do picia, i kanapkę, a przy okazji, na zewnątrz stoi wielki czarny koń. Jeśli wasi ludzie potrafią go złapać, proszę, załóżcie mu siodło i odwróćcie go w stronę Ankh-Morpork! Do roboty!

W balii zmieścił się tylko na siedząco, a woda sięgała do bioder, ale przynajmniej w mieście była lodownia. Moist siedział w stanie błogości wśród pływających kawałków lodu, sączył brandy i nasłuchiwał odgłosów poruszenia na dworze.

Po chwili ktoś zapukał do drzwi i zabrzmiał męski głos:

— Wygląda pan przyzwoicie, panie poczmistrzu?

— Bardzo przyzwoicie, ale jestem nieubrany — odpowiedział Moist.

Sięgnął w bok i wcisnął na głowę skrzydlatą czapkę.

— Proszę wejść!

Burmistrz Sto Lat okazał się niskim mężczyzną o ptasiej sylwetce, który albo został burmistrzem bardzo niedawno i bezpośrednio po kimś wysokim i grubym, albo uważał, że szata wlokąca się kilka stóp za nim i sięgający do pasa łańcuch na szyi to w tym sezonie odpowiedni wygląd dla miejskich dygnitarzy.

— Joe Camels, proszę pana — przedstawił się nerwowo. — Jestem tu burmistrzem…

— Naprawdę? Miło cię poznać, Joe. — Moist uniósł kieliszek. — Wybacz, że nie wstaję.

— Pański koń, ehm, uciekł, a wcześniej kopnął trzech ludzi. O czym zawiadamiam z przykrością.

— Naprawdę? Zwykle tego nie robi.

— Proszę się nie martwić, złapiemy go, a zresztą na powrót możemy wypożyczyć panu innego. Chociaż nie tak szybkiego, niestety.

— Ojej… — Moist zajął nową pozycję między kawałkami lodu. — Jaka szkoda.

— Och, wiem o panu wszystko, panie Lipwig. — Burmistrz mrugnął porozumiewawczo. — W worku z pocztą było kilka egzemplarzy „Pulsu”! Człowiek, który chce działać, jest z pana! Człowiek pełen werwy jest z pana! Takich lubię! Pan mierzy do samego księżyca, taki pan jest! Widzi pan swój cel i dąży do niego, choćby wszystkie demony, tak pan robi! Człowiek przebojowy, jak ja! I chciałbym, żeby pan to uścisnął, drogi panie!

— Co, gdzie? — zdziwił się Moist i poruszył niespokojnie w balii; woda szybko stawała się letnia. — Och… — Potrząsnął wyciągniętą ręką. — Czym się pan zajmuje, panie Camels?

— Robię parasole — odparł burmistrz. — Ale już chyba najwyższy czas, żeby jasno pokazać kompanii sekarowej, gdzie jej miejsce! Wszystko szło dobrze jeszcze kilka miesięcy temu… To znaczy owszem, kazali płacić jak za zboże, ale przynajmniej wiadomości dochodziły tam, gdzie powinny, szybko jak strzały. A teraz stale jakieś awarie i naprawy, a do tego kasują jeszcze więcej. I nigdy nie chcą powiedzieć, jak długo trzeba będzie czekać, zawsze jest „już wkrótce”. I zawsze „bardzo przepraszamy za niedogodności”. Wypisali to nawet na tabliczce i wywiesili ją w swoim biurze! Pełne emocji i ciepła jak ciśnięty nóż, jak pan mówił. I wie pan, co właśnie zrobiliśmy? Poszliśmy do wieży sekarowej w mieście i przeprowadziliśmy poważną rozmowę z młodym Daveyem, który jest porządnym chłopakiem, więc oddał nam wszystkie nocne sekary do wielkiego miasta, których nie dał rady wysłać. I co pan na to powie, co?

— Nie będzie miał kłopotów?

— Mówi, że i tak rzuca tę pracę. Nikomu z chłopców się nie podoba to, w jaki sposób działa firma. Wszystkie oznaczkowaliśmy, tak jak pan kazał. A teraz pozwolę panu się ubrać, panie Lipwig. Koń czeka. — Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach. — Aha, jeszcze jedna sprawa, wie pan… Chodzi o znaczki…

вернуться

8

Które byłyby straszne.