Młody kapłan Offlera, boga krokodyla, o czwartej nad ranem był nieco wytrącony z równowagi, ale człowiek w skrzydlatej czapce i złocistym stroju chyba wiedział, co powinno się dziać, więc kapłan pozwalał sobą pokierować. Nie był zbyt inteligentny, co tłumaczyło, czemu wciąż pracuje na tej zmianie.
— Chce pan doręczyć ten list Offlerowi? — spytał, ziewając. Patrzył na wciśniętą mu w dłoń kopertę.
— Jest do niego adresowany — stwierdził Moist. — I ma odpowiednie znaczki. Elegancko napisany list zawsze zwróci uwagę. Przyniosłem też funt kiełbasek, które są zwyczajowe, jak rozumiem. Krokodyle uwielbiają kiełbaski.
— Ściśle mówiąc, widzi pan, do bogów wznosi się modlitwy — odparł kapłan z powątpiewaniem.
Nawa świątyni była pusta, tylko niski, chudy staruszek w brudnej szacie sennie zamiatał podłogę.
— Jak zrozumiałem — tłumaczył Moist — dar kiełbasek trafia do Offlera poprzez smażenie, tak? A duch kiełbasek wznosi się ku Offlerowi w formie zapachu, tak? A potem wy zjadacie kiełbaski?
— Ależ nie. Zupełnie inaczej — zapewnił młody kapłan, który znał te argumenty. — Tak może się wydawać niewtajemniczonym. Jednakże, tak jak pan mówił, prawdziwa kiełbaskowość wznosi się prosto do Offlera. On zjada ducha kiełbasek. Myjemy zaledwie ich ziemską powłokę, która, może mi pan wierzyć, zmienia się w naszych ustach w kurz i popioły.
— To by wyjaśniało, dlaczego zapach kiełbasek jest zawsze lepszy od rzeczywistych kiełbasek, prawda? Często zauważam to zjawisko.
Kapłan był pod wrażeniem.
— Czy jest pan teologiem? — zapytał.
— Jestem… wykonuję podobny zawód. Ale zmierzam do czegoś innego: jeśli ty przeczytasz ten list, to jakby sam Offler go przeczytał. Mam rację? Poprzez twoje oczy duch listu wzniesie się do Offlera, tak? A wtedy będę mógł oddać wam kiełbaski.
Młody kapłan rozejrzał się rozpaczliwie po świątyni. Było jeszcze zbyt wcześnie rano. Kiedy jakiś bóg, metaforycznie, niewiele robi, zanim piaszczyste brzegi nie rozgrzeją się przyjemnie na słońcu, starsi kapłani też lubią się wylegiwać.
— Sądzę, że tak — przyznał z ociąganiem. — Ale może pan zaczeka, aż diakon Jones…
— Trochę mi się spieszy — przerwał mu Moist. Milczał przez chwilę. — Przyniosłem trochę miodowej musztardy — dodał. — Idealny dodatek do kiełbasek.
Kapłan nabrał nagle entuzjazmu.
— Jaka to musztarda? — spytał.
— Premium Reserve pani Edith Leakall. — Moist pokazał mu słoik.
Młody kapłan się rozpromienił. Stał nisko w hierarchii i z kiełbasek dostawał niewiele więcej niż Offler.
— Boże, to kosztowny gatunek! — szepnął.
— Tak. Wszystko polega na tej nutce dzikiego czosnku — zgodził się Moist. — Ale może powinienem zaczekać, aż diakon…
Kapłan porwał list i słoik.
— Nie, nie. Widzę, że się panu spieszy. Załatwię tę sprawę od razu. To zapewne prośba o pomoc, tak?
— Tak. Chciałbym, by Offler sprawił, że blask jego oczu i błysk jego zębów padnie na mojego kolegę Tollivera Groata, który znajduje się teraz w Szpitalu Lady Sybil.
— A tak — zgodził się akolita. — Często przekazujemy takie…
— I chciałbym też mniej więcej sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów — ciągnął Moist. — Ankhmorporskie dolary byłyby najlepsze, oczywiście, ale do przyjęcia jest dowolna inna rozsądnie twarda waluta.
Kiedy Moist zmierzał z powrotem do ruin Urzędu Pocztowego, w jego kroku pojawiła się pewna sprężystość. Wysłał listy do Offlera, Oma i Ślepego Io — wszystkich poważnych bogów, ale też do Anoi, bogini Rzeczy, które Utykają w Szufladach[9]. Nie miała świątyni, a jej sprawami zajmowała się dorywczo kapłanka na Kablowej. Moist jednak miał przeczucie, że nim minie dzień, Anoia okaże się przeznaczona do rzeczy wyższych. Wybrał ją tylko dlatego, że spodobało mu się imię.
Da im mniej więcej godzinę. Bogowie przecież działają szybko.
Urząd Pocztowy za dnia nie wyglądał lepiej. Stała jeszcze mniej więcej połowa budynku. Nawet z plandekami obszar zadaszony był niewielki i wilgotny. Ludzie kręcili się dookoła, niepewni, co mają robić. On im to powie.
Pierwszą osobą, którą spotkał, był George Aggy kuśtykający ku niemu pospiesznie.
— Straszna historia, sir, straszna. Przyszedłem, jak tylko się… — zaczął.
— Dobrze cię widzieć, George. Jak noga?
— Co? Och, doskonale, sir, doskonale. Świeci w ciemności, ale można w ten sporo zaoszczędzić na świecach. Co teraz…
— Będziesz moim zastępcą, póki Groat leży w szpitalu — oświadczył Moist. — Ilu listonoszy możesz zebrać?
— Ze dwunastu, sir, ale zrobimy…
— Ruszymy pocztę, panie Aggy. To właśnie zrobimy! Przekaże pan wszystkim, że dzisiejsza oferta specjalna to Pseudopolis za dziesięć pensów, gwarantowane. Cała reszta niech się bierze do sprzątania. Został jeszcze kawałek dachu. Otwieramy jak zwykle. Bardziej niż zwykle.
— Ale… — Słowa opuściły Aggy’ego, który tylko bezradnie machnął ręką. — To wszystko?
— Ani deszcz, ani ogień, panie Aggy! — odpowiedział surowo Moist.
— Nie ma tego w naszym motcie, sir!
— Do jutra będzie. Ach, Jim…
Woźnica sunął w stronę Moista, powiewając ogromną peleryną.
— To był ten łajdak Gilt, zgadza się? — warknął. — Podpala, jak leci. W czym możemy pomóc, panie Lipwig?
— Czy nadal jesteście w stanie poprowadzić dzisiejszy kurs do Pseudopolis?
— Oczywiście. Jak tylko poczuliśmy dym, Harry z chłopakami wyprowadzili wszystkie konie. I straciliśmy tylko jeden powóz. Pomożemy, nie ma co gadać, ale Pień działa bez problemów. Marnuje pan tylko czas.
— Ty mi daj koła, Jim, a ja dam im coś do wożenia — uspokoił go Moist. — O dziesiątej będziemy mieli dla ciebie worek.
— Bardzo pan pewny swego, panie Lipwig. — Jim przekrzywił głowę.
— Anioł przyszedł do mnie we śnie i mi powiedział.
Jim wyszczerzył zęby.
— Ach, no to oczywiste. Anioł, co? Przydatna pomoc w ciężkich chwilach, tak przynajmniej słyszałem.
— Też tak sądzę — zgodził się Moist.
Wrócił do tej przewiewnej, poczerniałej od dymu, trójściennej jaskini, w którą zmienił się jego gabinet. Zmiótł popiół z fotela, sięgnął do kieszeni i położył na biurku list od Dymiącego Gnu.
Jedyni ludzie, którzy mogli wiedzieć, kiedy zepsuje się wieża sekarowa, musieli pracować dla firmy, zgadza się? — myślał. Albo pracowali kiedyś, to bardziej prawdopodobne. Ha! Tak przecież wszystko się odbywało. Ten bank w Sto Lat na przykład — nigdy nie udałoby się podrobić tych czeków, gdyby nie nieuczciwy kasjer, który sprzedał mi stary rejestr ze wszystkimi podpisami. To był dobry dzień.
Wielki Pień nie tylko zyskuje wrogów — on ich masowo produkuje. A teraz Dymiące Gnu postanowiło mi pomóc. Nielegalni sygnaliści… Pomyśleć tylko, ile znają sekretów…
Moist nasłuchiwał kurantów zegarów i wiedział, że jest już za kwadrans dziewiąta. Co zrobią? Wysadzą wieżę? Ale przecież w wieżach pracują ludzie. Na pewno nie…
— Och, panie Lipwig!
Nieczęsto się zdarza, że rozpłakana kobieta wbiega do pokoju i rzuca się na mężczyznę. Moistowi nie zdarzyło się jeszcze nigdy. To znaczy do tej chwili, i naprawdę szkoda, że tą kobietą okazała się panna Maccalariat.
Podbiegła truchcikiem i przylgnęła do zaskoczonego Moista. Łzy ciekły jej po twarzy.
9
Często, choć nie wyłącznie, chochle, ale czasem też metalowa łopatka lub — rzadziej — mechaniczna trzepaczka do jajek, do kupienia której nikt w domu nie chce się przyznać. Rozpaczliwy, szaleńczy grzechot oraz krzyki „Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!” głoszą chwałę tej bogini. Anoia zjada także korkociągi.