Выбрать главу

— Panie Lipwig!

Głos nadpłynął z hali, a równocześnie gwar w tle opadł jak nieudany suflet.

Moist podszedł do miejsca, gdzie kiedyś była ściana. Teraz z trzeszczących pod nogami, nadpalonych desek podłogi mógł zobaczyć całą halę. Jakaś część jego umysłu pomyślała: Przy odbudowie trzeba tu wstawić duże okno widokowe. Słowami nie da się tego opisać…

Usłyszał wszędzie szepty, a także kilka westchnień. Zjawiło się już wielu klientów mimo tej porannej, mglistej godziny. Zawsze jest odpowiednia pora na modlitwę.

— Wszystko w porządku, panie Groat?! — zawołał.

Coś białego powiewało w powietrzu.

— Wczesny egzemplarz „Pulsu”, sir! — krzyknął Groat. — Właśnie przyszedł! Gilt jest na całej pierwszej stronie, sir! Gdzie pan powinien być, sir! Nie spodoba się panu, sir!

* * *

Gdyby Moista von Lipwiga kształcono na klauna, bywałby na jarmarkach i w cyrkach, by podziwiać królów błazeństwa. Zachwycałby się elegancją trajektorii ciasta z budyniem, uczył na pamięć nowych zagrań z drabiną i wiadrem farby, czujnie obserwował każde źle podrzucone jajko. Kiedy reszta publiczności oglądałaby pokaz z należytą grozą, gniewem czy irytacją, on by robił notatki.

Teraz, jak uczeń studiujący dzieło mistrza, czytał w wilgotnej jeszcze azecie słowa Reachera Gilta.

To był bełkot, ale przygotowany przez eksperta. O tak… Człowiek musiał podziwiać sposób, w jaki całkowicie niewinne słowa zostały okaleczone, zgwałcone, pozbawione wszelkiego prawdziwego znaczenia i przyzwoitości, a następnie posłane na ulicę, by pracować dla Reachera Gilta, chociaż „synergicznie” prawdopodobnie każde od początku było dziwką. Problemy Wielkiego Pnia były najwyraźniej skutkiem jakiegoś tajemniczego spazmu wszechświata i nie miały nic wspólnego z chciwością, arogancją i umyślną głupotą. Pewnie, kierownictwo Wielkiego Pnia popełniało błędy… nie, nie, to znaczy „podejmowało słuszne w intencjach decyzje, które — wobec późniejszych doświadczeń — mogły niestety okazać się w pewnych aspektach błędne”… te jednak występowały, jak się zdawało, głównie przy korygowaniu „zasadniczych wad wprowadzonych przez poprzednie kierownictwo”. Nikt za nic nie przepraszał, albowiem żadna żywa istota nie postąpiła niewłaściwie; złe rzeczy zdarzały się wskutek spontanicznej ich generacji w jakichś przedziwnych, zimnych, geometrycznych zaświatach i były „pożałowania godne”[10].

Reporter „Pulsu” starał się, ale chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby powstrzymać Gilta w jego szaleńczym ataku na znaczenia znaczeń. W Wielkim Pniu „chodziło o ludzi”, a reporter nie zdołał zadać pytania, co to właściwie znaczy tak dokładnie. A potem był jeszcze ten fragment zatytułowany „Nasza misja”.

Moist poczuł, jak kwas wzbiera mu w gardle, aż mógł pluciem wycinać koronki w arkuszach stali. Bezsensowne głupie słowa, wypowiadane przez ludzi pozbawionych mądrości, inteligencji i dowolnych zdolności poza umiejętnością rozwadniania sensu wyrażeń. Och, Wielki Pień popierał wszystko, od życia i wolności po domowy cierpiący pudding naszej mamy. Popierał wszystko oprócz czegokolwiek.

Poprzez różową mgłę jego oczy wychwyciły zdanie „Bezpieczeństwo jest dla nas warunkiem podstawowym”. Dlaczego ołowiane czcionki się nie roztopiły, dlaczego papier nie zapłonął, by nie uczestniczyć w takim plugastwie? Prasa powinna się zaciąć, wałek powinien się wbić w płytę…

To było złe. Ale potem zobaczył odpowiedź Gilta na pospieszne pytanie o Urząd Pocztowy.

Reacher Gilt kochał Urząd Pocztowy i błogosławił jego malusie kopertki. Był wdzięczny za pomoc w trudnym okresie i liczył na przyszłą współpracę, choć oczywiście Urząd Pocztowy w rzeczywistym współczesnym świecie nie może konkurować na żadnym poziomie z wyjątkiem całkiem lokalnego. Jasne, ktoś musi przecież doręczać rachunki, ho, ho…

To było mistrzostwo. Co za drań!

— Ehm… Dobrze się czujesz? Czy mógłbyś przestać krzyczeć? — spytała panna Dearheart.

— Co takiego? — Mgła rozwiewała się z wolna.

Wszyscy w hali patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami i otwartymi szeroko oczami. Wodnisty atrament ściekał z urzędowych piór, a znaczki wysychały na językach.

— Krzyczałeś — oświadczyła panna Dearheart. — A właściwie przeklinałeś.

Panna Maccalariat przecisnęła się między ludźmi z wyrazem determinacji na twarzy.

— Panie Lipwig, mam nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszę w tym budynku takich wyrażeń! — powiedziała.

— Dotyczyły prezesa Kompanii Wielkiego Pnia — wyjaśniła panna Dearheart tonem, który u niej był pojednawczy.

— Ach… — Panna Maccalariat zawahała się, ale opanowała szybko. — W takim razie… może choć odrobinkę ciszej?

— Oczywiście, panno Maccalariat — zgodził się posłusznie Moist.

— I może bez tego słowa na K?

— Tak, panno Maccalariat.

— A także bez słowa na P, słowa na S, obu słów na Z, słowa na W i słowa na D?

— Jak pani sobie życzy, panno Maccalariat.

— Ale „oślizły morderczy bękart i oszust” było akceptowalne.

— Będę o tym pamiętał, panno Maccalariat.

— Bardzo dobrze, panie poczmistrzu.

Panna Maccalariat odwróciła się na pięcie i wróciła do nękania kogoś, kto nie używał suszki.

Moist oddał azetę pannie Dearheart.

— On się z tego wywinie — powiedział. — Tylko rzuca naokoło słowami. Pień jest zbyt wielki, by upaść. Ma zbyt wielu inwestorów. Ten dureń zbierze więcej pieniędzy, utrzyma system w ruchu tuż przed granicą katastrofy, a w końcu pozwoli mu upaść. Potem może kupi go przez podstawioną firmę po cenie wyprzedaży.

— Jestem skłonna podejrzewać go o wszystko — zgodziła się panna Dearheart. — Ale wydajesz się bardzo pewny.

— Tak ja bym zrobił — wyjaśnił Moist. — To znaczy… gdybym był tego rodzaju człowiekiem. To najstarsza sztuczka w podręcznikach. Masz układ… to znaczy masz innych ludzi zaangażowanych tak mocno, że nie ośmielą się wycofać. Dajesz im marzenie, rozumiesz? Wierzą, że jeśli zostaną, wszystko zacznie działać. Nie ośmielają się nawet pomyśleć, że to tylko marzenie. Używasz wielkich słów, by ich przekonać, że dżem dostaną jutro, a oni mają nadzieję. Tylko że nigdy nie wygrają. Część każdego z nich wie o tym, ale reszta nigdy tej części nie słucha. Kasyno zawsze wygrywa.

— Dlaczego takim ludziom jak Gilt coś takiego zawsze wychodzi?

— Właśnie ci powiedziałem. Dlatego że ludzie mają nadzieję. Wierzą, że ktoś sprzeda im prawdziwy brylant za dolara. Przykro mi.

— Czy wiesz, w jaki sposób trafiłam do pracy w Powiernictwie? — spytała panna Dearheart.

Bo łatwiej sobie radzić z glinianymi ludźmi, pomyślał Moist. Nie kaszlą, kiedy z nimi rozmawiasz.

— Nie — powiedział.

— Kiedyś pracowałam w banku w Sto Lat. Spółdzielcza Kasa Hodowców Kapusty…

— Ten na rynku? Z kapustą wyrzeźbioną nad wejściem? — spytał Moist, zanim zdążył się ugryźć w język.

— Znasz go?

— Trochę. Przejeżdżałem kiedyś tamtędy…

Nie, myślał, kiedy umysł wyprzedził konwersację. Błagam, nie…

— To nie była zła praca — ciągnęła panna Dearheart. — W naszym dziale sprawdzaliśmy czeki i weksle. Pilnowaliśmy, czy nie są fałszywe, rozumiesz… Aż pewnego dnia przepuściłam cztery. Cztery podróbki! Kosztowało to bank dwa tysiące dolarów. Polecenia wypłaty, z perfekcyjnymi podpisami. Zwolnili mnie. Powiedzieli, że muszą coś zrobić, inaczej stracą zaufanie klientów. To nie jest zabawne, kiedy ludzie uważają cię za oszustkę. I to właśnie czeka takich jak my. Takim jak Gilt zawsze uchodzi na sucho. Dobrze się czujesz?

вернуться

10

Kolejna nieprawa fraza, która sprzeda się każdemu przypartemu do muru szczurowi.