Выбрать главу

Mgliście przypominał sobie, co mówili im faceci z Krzemowej Doliny podczas szkolenia w Anglii. Szkolenie to, które zrobiło z niego kataryniarza, było fragmentem jakiegoś sponsorowanego przed Unię Europejską programu pomocy dla dzikusów ze Wschodu, a on załapał się tam dzięki swojej dobiegającej wówczas końca pracy w Biurze Prasowym Belwederu.

Programista z Krzemowej Doliny, podobno jeden z tych, którzy rzucili ideę Skorupy i WorldNetu, zaczął od przypomnienia cyberpunkowych książek, w których Tamten Świat nazywany był cyberprzestrzenią i przedstawiany jako rozległy, nie kończący się ocean barw, jako wyrysowana światłem płaszczyzna, upstrzona piramidalnymi konstrukcjami stosów pamięci, ponad którą operator unosił się niczym ptak, ogarniając całą złożoność sieci jednym spojrzeniem.

W rzeczywistości, ciągnął, nie mogło to tak wyglądać. Tamten Świat nie był pozbawioną ograniczeń przestrzenią. Był siecią, nawarstwioną latami chaotyczną plątaniną, co i raz gęstniejącą w lokalnych systemach o przeróżnych architekturach, rządzących się własnymi, specyficznymi obyczajami. W owej gęstwie zakorzeniały się niezliczone, drzewiaste struktury katalogów, o pniach przechodzących w inne pnie, rozdwajających się, rozchodzących w relacyjne wielokąty baz danych. Eksploracja Tamtego Świata nie przypominała w niczym żeglugi po bezkresnym oceanie. Była raczej penetrowaniem schodzących coraz głębiej sztolni, zawiłego systemu lochów o tysiącach ukrytych zapadni, drzwi pułapek, nieoczekiwanych wyjść i wejść. Nie było w budowie tego świata ani geometrii, ani logiki. Korytarz wiodący w jedną stronę pod górę mógł wieść pod górę także z powrotem; ślepa komnata o jednym jedynym wejściu, gdy wchodziłeś do środka, okazywała się rozgałęziać na pięć nowych dróg. Tak było nawet wtedy, gdy penetrujący Sieć kataryniarz trzymał się stosunkowo prostych połączeń lokalnych i czasu rzeczywistego. Czas wirtualny, studnie WorldNetu i przeskoki, jakie umożliwiała Skorupa, zawijały wizualizowaną przestrzeń w szaleńcze, niemożliwe w realnym świecie sploty, jakie dawniej powstawały tylko w pracowniach grafików, zabawiających się złudzeniami optycznymi.

Gdyby to środowisko wizualne, tłumaczył Amerykanin, pozostawić tylko zimnemu praktycyzmowi komputera, podłączony do niego kataryniarz nie wytrzymałby długo; natłok nie doświadczanych nigdy wcześniej bodźców i niemożność ich posortowania musiałyby go doprowadzić do utraty zmysłów, wylewu albo ataku serca. Dlatego właśnie potrzebny był osobny, nadzorujący biosprzężenie komputer, zwany sterownikiem, z jego zdolnościami bliskimi przewidywanym dla Sztucznej Inteligencji i stosowną do nich ceną, przekraczającą koszta reszty zestawu. Zadaniem sterownika było zestrojenie z serwerami sieci i stworzenie na użytek zmysłów kataryniarza pejzażu, możliwie najwygodniejszego i najprzyjemniejszego do pracy. Dla zwykłego użytkownika komputera, pracującego w goglach lub na trójwymiarowym ekranie, owe wszystkie biurka, pełne szaf pokoje czy stare komody z mnóstwem szufladek, w jakie pozamieniały się programy użytkowe, były kwestią wygody. Dla kataryniarzy były czymś daleko ważniejszym.

Ich Sieć Lokalna wizualizowała się użytkownikom jako Forteca. Wchodząc do niej ze Studni, Robert znajdował się za stalowymi drzwiami, w trawiastym przekopie, wiodącym do przeciwstokowej półkaponiery. Graniaste wzgórze, od wierzchu porośnięte darnią, z boków obudowane stromymi ścianami z ciemnych cegieł, okalała biegnąca po wewnętrznej stronie głównego muru fosa. Za każdym jej załamaniem widać było następne stalowe drzwi, podobne do tych, z których wychodził on sam. Z placu za potężną, ciężką bramą, przysłoniętą widocznym w ponad-bramnych ambrazurach ostrogiem, wiodła załamana pod kątem prostym ścieżka do poufnej bazy danych. Broniła jej nadrdzewiała tablica z trupią czachą i ostrzeżeniami wypisanymi czarną szwabachą. Wszystko było w niezwykle naturalnych barwach, przygaszonych, złamanych brunatnym odcieniem, uderzało perfekcją i mozołem wypracowania.

Jeśli dobrze pamiętał, był to jeden z fortów pancernych zewnętrznego pierścienia twierdzy Przemyśl, według stanu z 1914 roku. Jego fotografie i szczegółowe plany wynalazł w którejś z austriackich bibliotek Jogi; robił wtedy zlecenie dla Japończyków z amerykańskiej wytwórni filmowej, przygotowując im dane wyjściowe do komputerowego odtworzenia dekoracji pierwszej wojny światowej. I bodaj także on był pomysłodawcą oparcia na nich pejzażu ich lokalnej sieci.

Forteca chwyciła, każdy dokładał do niej w wolnej chwili coś od siebie. Jeden zaprogramował osłaniający obwodowy przykop cień, drugi zajął się porastającą zbocza trawą, doprowadzając ją do takiej perfekcji, że w gęstwie dawało się odróżnić poszczególne źdźbła. Nawet Robert w końcu wziął w tym udział; dopisał sekwencję, ubierającą każdego gościa z zewnątrz w postać żołnierza 23 Dywizji Piechoty Honwedów, z długim jak nieszczęście karabinem mannlicher w garści. Niestety, nie był w stanie zaprogramować tego tak, aby obcy kataryniarz wchodzący do Fortecy rzeczywiście poczuł czterokilogramowy ciężar broni. Nie był najlepszy w programowaniu, ale wątpił, czy coś takiego w ogóle dałoby się zrobić.

Niewiele natomiast dłubał w swojej własnej Studni, którą, w przeciwieństwie do większości kolegów, pozostawił w niemal takim samym stanie, w jakim wizualizował ją standardowo program. Zmienił tylko fakturę ścian na chropawą, przydając im barwy żyłkowanego na biało i czerwono marmuru. Na stykach płyt narzucił rzadkie, nierówne linie murawy, sygnalizującej mu natychmiast przejście każdego kolejnego routera. Dziesiątki niezbędnych przy pracy przycisków nabrało formy nieznacznych, prostokątnych wypukłości wielkości cegły, a gdy potrzebował użyć ekranu, jedną komendą usuwał po prostu całą ścianę, za którą rozpościerał się podgląd penetrowanego w danej chwili pejzażu.

Właśnie w ten sposób, unosząc się w swojej Studni, niczym w wypuszczonej z Fortecy na rozpoznanie głębokiej sondzie, zobaczył po raz pierwszy mapę Stref. To było miesiąc temu, i od tego czasu ten obraz stale tkwił w jego umyśle, nawet wtedy, gdy tak jak teraz starał się go za wszelką cenę od siebie odsunąć.

Zaczęło się, jak tyle rzeczy w jego życiu, przypadkiem. Zbierał dane do opracowania marketingowego dla dużego inwestora i potrzebował informacji o warunkach oferowanych przez polską sieć energetyczną. Szczególnie – o kierunkach rozwojowych tej sieci i inwestycjach czynionych w niej przez Zachód. Wydawało mu się, że to najprostsza rzecz pod słońcem i że w pamięci ministerstwa takie dane są do wyjęcia jednym hasłem. Ale w GOV-ie niczego takiego nie było, a jeśli było, to dobrze ukryte. Prasowe bazy danych też wyczerpywały się tylko na ogólnikach, i polskie, i we Frankfurcie, choć tam z reguły znajdował wszystko, co miało najdrobniejszy związek ze współpracą Wschód-Zachód, wspieraniem przemian i takimi tam. Nawet banki pamięci w Brukseli i Strasburgu zawierały jedynie same ogólniki…

Z zamyślenia wyrwał go świdrujący sygnał. Wciąż siedział nad brudnym talerzem, w swojej kuchni, oparty barkiem o złote słoje boazerii. Postanowienie, by stłumić nadchodzącą chandrę pracą, jakoś nie przeradzało się w czyn. Niepostrzeżenie znowu zaczynał się gryźć rozmyślaniami.

Sygnał wiercił w uszach, aż dotarło do niego, że to telefon. Poderwał się i spiesznym krokiem ruszył do sypialni, gdzie, jak mu się zdawało, zostawił ostatnio słuchawkę. Ale nie znalazł jej tam i zanim wrócił do gabinetu, telefon umilkł.

Przynajmniej na jedno nie mógł się skarżyć: nie miał ciasnego mieszkania. Z Tamtym Robertem właściwie było odwrotnie. Szykował się do życia bez samochodu, mieszkania i porządnego telewizora; ale mimo wszystko nie wątpił, że będzie żyć szczęśliwie…

Znowu, przyłapał się. Dość tego – ubiera się i wychodzi, pozmywa po powrocie. Wiktoria zresztą też dzisiaj zapowiadała późny powrót.