Tym razem odezwał się pulsującym buczeniem komputer. Ktokolwiek próbował się z nim skontaktować, był uparty. Obudzony wywołaniem ekran rozjarzył się, pytając, czy odebrać połączenie na głośnikach i sterowaniu głosem, czy zapisać je do pamięci.
Sięgnął do pokrywającego klawiaturę przykurzonego plastiku, nacisnął go w miejscu, gdzie znajdował się klawisz ENTER.
– Tak, słucham.
– Hm, Robert?
– Tak.
– Mówi Andrzej Socha, z telewizji. Kojarzysz mnie? Rozmówca mówił bardzo szybko, jakby pluł słowami.
Rzeczywiście, znał skądś ten głos i tę intonację.
– Tak, jasne – miał ochotę kopnąć się w kostkę. Nie potrafił się tego oduczyć. – Co u ciebie? – rzucił, licząc, że może uzyska w ten sposób jakieś dodatkowe informacje, które pozwolą mu zidentyfikować rozmówcę. Ale ten od-szczeknął tylko suchym:
– Po staremu. Mam do ciebie sprawę, chcę pogadać.
– Tak?
– O twoim szefie. Chcę robić reportaż, wiesz. Możemy się zobaczyć jeszcze przed południem?
– No… Możemy, ale… co ja ci powiem? Pogadaj z nim samym.
– A, to ty nie wiesz! – w głosie Andrzeja zabrzmiał jakby ton satysfakcji, że będzie mógł zaraz oznajmić mu nowinę, jakiej jeszcze nie zna. – Twój szef siedzi. Dziś rano zamknął go UOP, teraz przeszukują waszą spółkę.
W pierwszej chwili, aż sam się zdziwił, zupełnie go to nie obeszło. Nie miał złudzeń, kim jest właściciel jego agencji, zresztą na szczęście prawie go nie widywał, a jeśli, to tylko mijali się w hallu.
Minęło kilka sekund, zanim pojawiła się myśl, że zamknięcie szefa może także oznaczać zamknięcie spółki, co najmniej na pewien czas.
A to już było coś, czym potrafił się zmartwić.
Zmęczenie kataryniarza nie przypominało niczego innego: ciało było zastałe od długiego bezruchu i leżenia w fotelu, a nerwy rozedrgane i zszarpane. Dobrze było, jeśli czas pozwalał, ukoić je lampką koniaku w knajpce na dole, a potem długim spacerem, aż do Nowego Światu. Kiedy jeszcze Robert pracował-w Kancelarii, często kończyli pracę razem i razem schodzili na dół, do skrytej w podziemiach pałacu kafeterii.
A przy koniaku i podczas spaceru rozmowa zawsze koniec końców schodziła na politykę i roztrząsania, czy to wszystko mogło się skończyć inaczej, niż się skończyło. Brzozowski poznał Roberta może nawet lepiej niż siebie samego. Pod spokojną powierzchnią, gdzieś w głębi, kłębiły się w Robercie urazy i doznane zawody, gryzła go nieustająca furia. Wystarczało zapukać w skorupkę i dać mu się napić, a prędzej czy później wszystko to się wylewało; wtedy mówił i mówił, pogrążając się coraz głębiej. Brzozowski czuł się, jakby grzebał mu patykiem w ranie. Umiał i lubił to robić.
Przemknął przez sekretariat, rzucając mimochodem, że wybywa definitywnie i do wieczora będzie nieuchwytny. Miał nadzieję, że dziewczyny powtórzą to Waldiemu, kiedy ten za jakiś czas wpadnie jakby mu się pod tyłkiem paliło, szukając go do sprawdzenia SO Kuromaku. Potem ruszył korytarzem do windy. Mijał właśnie odgałęzienie wiodące ku biurom zaludnionym przez działaczki do spraw kobiet, rodziny i dzieci – potocznie zwano te biura w pałacu “afirmatywką” – kiedy przyszła mu do głowy myśl, żeby przed wyjściem wstąpić jeszcze na mały łyczek do Styperka. Poranny entuzjazm ulatniał się powoli, znał to doskonale, za pół godziny kataryniarskie zmęczenie zwali się na niego całą swą miażdżącą siłą, jak obluzowana płyta grobowca.
W ozdobionej imitacją barokowej cegły, nastrojowej piwniczce było o tej porze pusto. Ktoś dojadał w kącie spóźnione śniadanie. Lśniące metalicznie taśmy przy bufetach i kasach, w porze lunchu oblegane gwarnym rojowiskiem, teraz były jeszcze puste.
Styperek schronił się w dalszej części swojego ajencyjnego królestwa, niewielkiej, za to przytulniejszej sali, której strzegł zawieszony na ceglanym łuku napis: “Sala dla palących”. Siedział oparty o bar, przyglądając się bez wielkiego zainteresowania telewizyjnej transmisji z placu Zamkowego. Dźwięk był wyciszony.
– No i co pan na to, panie Styperek? – oparł się łokciami o szeroki, dębowy szynkwas. – Teraz to już zupełnie nie będzie bata ich zagonić do roboty. Przestrajkują ten kraj z kretesem ani się kto obejrzy.
– E, chyba aż tak źle to nie będzie. Myśli pan?
– Co ja mam myśleć, ja to wszystko wiem – oznajmił, tonem, jakby tylko ot, tak sobie gadał. – Pan chlapnie szklaneczkę. Tego co zazwyczaj.
Styperek podniósł się płynnym, wytrenowanym ruchem, sięgając po butelkę. Był to mężczyzna na oko dobijający sześćdziesiątki, o nieco sflaczałym wyglądzie i nie pasujących do poczciwej twarzy oczach, w których jarzyła się jakaś iskierka draństwa.
– Tak od rana, panie Brzozowski? – zapytał, stawiając przed nim szklaneczkę z koniakiem i drugą, większą, z colą do popicia.
– Dla kogo rano, dla kogo wieczór – mruknął. Nie wziął szklanek do stolika, przesunął się tylko o kilka kroków i usiadł na jednym ze stokerów. Jednym haustem obniżył poziom w szklaneczce o dobry centymetr i przez chwilę siedział w milczeniu, rozkoszując się rozlewającym po wnętrznościach płomieniem.
– A wie pan – podniósł wzrok na Styperka, który nie wrócił dotąd na swoje miejsce, wyraźnie na coś czekając. – Coś zjem. Mogą być parówki. Ale nie z ketchupem, z chrzanem.
Styperek zniknął na zapleczu, mrucząc coś, czego Brzozowski nie dosłyszał. Odprężył się; ogarnęła go fala zmęczenia i senności. Na ekranie telewizyjnym prezes Siciński udzielał pospiesznego wywiadu w drodze na trybunę, eksponując do kamery swą bujną, kruczoczarną czuprynę, władczo wysuniętą dolną szczękę i porastający ją jednodniowy zarost; słowem, swoje zasadnicze atrybuty, które zjednywały mu serca kobiet.
– Ja to w sumie im się tak nie dziwię – odezwał się Styperek, podążając oczami za spojrzeniem Brzozowskiego. – Da się z takich pieniędzy żyć? Za cholerę się nie da. To co mają robić?
– Pieprzyć ich, mogli się uczyć. Oj, panie Styperek, o polityce to my sobie dziś nie pogadamy. Potąd mam Gwarancji Społecznych i innych takich.
– A co się właściwie dzieje z tym pańskim kolegą? -zainteresował się Styperek. – No, wie pan, z tym takim szlachciurą?
Trafność tego określenia zmusiła Brzozowskiego do uśmiechu. Wszyscy kataryniarze musieli podgalać sobie wysoko karki; wymagała tego przylga biołącza, mocowana u zbiegu potylicy z szyją. Część, tak jak Brzozowski, strzygła się po prostu na krótkiego jeża. Robert powetował sobie te wymuszone postrzyżyny, zapuszczając spadający na oczy czub, niczym łaszczowy osełedec. Powinien sobie jeszcze do tego zafundować podwinięte wąsy. Chyba nawet próbował, ale nie zyskało to aprobaty jego żony.
– Poszedł na prywatną robotę. Pewnie za nami nie tęskni.
– Szkoda. Ten to zawsze miał coś do powiedzenia.
Styperek postał chwilę, potem znikł za kotarą z drewnianych koralików, a Brzozowskiemu przypomniała się jedna z tych niezliczonych rozmów z Robertem, tu, w tej piwnicy, przy stoliku pod wnęką, sięgającą ku malutkiemu, wysokiemu okienku.
Za ujętymi w stylizowaną oprawę szybami była wtedy noc, pamiętał, więc musieli rozmawiać po zejściu z wachty i na pewno w tym nerwowym dla Roberta okresie, kiedy już było wiadomo, że w Pałacu wiele się pozmienia. Pamiętał, że był wściekły, Robert swoim wyskokiem psuł mu wszystkie plany. Był wściekły i starał się tego po sobie nie dać poznać.
– Robisz cholerny błąd – tłumaczył najspokojniej jak umiał. – Z katolickimi patriotami nie ma się co wiązać. Ten układ jest stabilny na wiele lat: liberałowie z socjaldemokratami przeplatają się u władzy, a twoi schodzą do roli partii protestu. Będą etatową opozycją, mogącą dojść do władzy tylko na prowincji, akurat na tyle, aby jej czołowi krzykacze też ubabrali się w różnych smrodach. Ale rosnąć się przy nich nie da…