Выбрать главу

Wykrył kaskady egzotycznych cząstek o wysokiej energii. Musnęło go potężne pole magnetyczne, elektromagnetyczny węzeł w przestrzeni. Odpowiedni meldunek będący strumieniem silnie upakowanych danych, wysłał na Ziemię w postaci krótkotrwałych impulsów laserowych.

Monitor nie dysponował takim sposobem zmiany kursu, który by nie zagrażał jego niewidzialności, poruszał się więc dalej siłą bezwładności. Powinien był minąć anomalię o jakieś pół kilometra.

Jego ostatnią obserwacją, w pewnym sensie ostatnią świadomą myślą, było nagłe silne zawirowanie pola magnetycznego wokół anomalii.

Ostatnie wysłane przezeń sygnały dowodziły, że anomalia oddala się z olbrzymią, niewiarygodną szybkością. Sygnałom tym twórcy sondy nie byli w stanie uwierzyć ani ich zrozumieć.

* * *

Podobnie jak każda dostatecznie skomplikowana maszyna anomalia była do pewnego stopnia obdarzona wrażliwością. Zniszczenie, które miała wywołać, było zaplanowane na przyszłość i jeszcze nie zaprzątało jej uwagi. Ale poczuła odrobinę żalu, miażdżąc tę dziecinną maszynę, która podążała jej śladem tak daleko i która usiłowała tak nieudolnie się przed nią ukrywać.

Teraz już sama, anomalia przecięła układ Saturna i nabrawszy szybkości w wyniku działania pola grawitacyjnego planety, pomknęła w kierunku dalekiego Słońca i krążących wokół niego ciepłych światów.

3. Abdikadir

Rok2068 (Ziemia) — rok31 (Mir)

Na Mirze pierwsza oznaka nadchodzących dziwnych wydarzeń byłaby prozaiczna, gdyby nie jej zupełna niedorzeczność.

Abdikadir był zirytowany, kiedy oderwano go od teleskopu. Chociaż raz noc była bezchmurna. Pierwsze pokolenie ziemskich rozbitków nieustannie narzekało na pochmurne niebo na Mirze, tym posklejanym świecie zawieszonym w równie posklejanym kosmosie. Ale dzisiejszej nocy jakość obrazu była doskonała i Mars płynął wysoko po bezchmurnym, niebieskim niebie.

Zanim mu przerwano, obserwatorium na dachu świątyni Marduka było miejscem prawdziwie cichym. Głównym instrumentem badawczym był reflektor, którego wielkie zwierciadło zostało wyszlifowane przez mongolskich niewolników pod dowództwem greckiego uczonego ze szkoły Othica. Teleskop dawał doskonały, choć nieco falujący obraz tarczy Marsa. Kiedy Abdi prowadził obserwacje, jego pomocnicy uruchamiali dźwignie, które obracały podstawę teleskopu, przeciwdziałając ruchowi obrotowemu świata i w ten sposób stale utrzymując Marsa w środku pola widzenia. Pośpiesznie szkicował oglądany obraz w bloku spoczywającym na kolanach; przemysł w imperium Aleksandra nie był jeszcze na tyle zaawansowany, żeby możliwe było fotografowanie.

Jeśli chodzi o Marsa, wyraźnie widział czapy polarne, niebieskie morza, pustynie koloru ochry, poprzecinane pasmami zieleni, brązu i błękitu, a nawet migotanie świateł obcych miast, które jak uważano, przycupnęły w kalderze Mons Olympus.

Był pochłonięty pracą, starając się wykorzystać każdą sekundę, kiedy podszedł do niego jeden z pomocników. Spiros miał czternaście lat, był uczniem i należał do trzeciego pokolenia urodzonych na Mirze. Był bystrym, obdarzonym wyobraźnią chłopcem, ale czasami bywał nerwowy, a teraz ledwie zdołał wyjąkać tę wiadomość astronomowi, który był od niego starszy o niecałe dziesięć lat.

— Uspokój się, chłopcze. Weź głęboki oddech. I powiedz, co się stało.

— Komnata Marduka… — Było to samo serce świątyni, na której dachu teraz stali. — Musisz tam pójść, panie!

— Po co? Cóż tam zobaczę?

— Nie zobaczysz, panie Abdi, usłyszysz.

Abdi spojrzał jeszcze raz w okular teleskopu, w którym wciąż migotał błękitny obraz Marsa. Ale poruszenie chłopca było przekonujące. Coś było nie tak.

Niezdarnie zlazł z siedzenia przy okularze i warknął w stronę jednego z uczniów:

— Xeniu! Zastąp mnie. Nie chcę stracić ani sekundy obserwacji. — Dziewczyna szybko zastosowała się do jego życzenia.

Spiros pobiegł po drabinę.

— Lepiej, żeby było warto — powiedział Abdi, śpiesząc za chłopcem.

Musieli zejść na dół, a potem znów się wdrapać po wewnętrznej stronie szkieletu świątyni, ponieważ komnata wielkiego boga Marduka znajdowała się blisko wierzchołka budowli. Minęli szereg zdumiewająco różnorodnych pomieszczeń oświetlonych lampami olejowymi płonącymi we wnękach. Jeszcze długo po porzuceniu świątyni przez jej kapłanów utrzymywał się wewnątrz silny zapach kadzideł.

Abdi wszedł do komnaty Marduka, rozglądając się wokół.

Kiedyś w tym pomieszczeniu stał wielki złoty posąg boga. W trakcie Nieciągłości, zdarzenia, które dało początek temu światu, posąg został zniszczony, a ściany komnaty odarte do samej cegły i osmalone w wyniku działania jakiegoś wielkiego gorąca. Ocalała jedynie okrągła podstawa posągu, na której widniały ledwo widoczne ślady dwóch potężnych stóp. Komnata była zrujnowana, jak gdyby w wyniku eksplozji. Taka już była, kiedy Abdi ujrzał ją po raz pierwszy.

Abdi zwrócił się do Spirosa.

— No? Gdzie ten problem?

— Nie słyszysz? — spytał zdyszany chłopiec. Stał nieruchomo, przyłożywszy palec do ust.

I wtedy Abdi to usłyszał, coś jakby delikatne cykanie świerszcza, ale zbyt regularne, zbyt równomierne. Zerknął na stojącego z szeroko otwartymi oczami chłopca, który znieruchomiał ze strachu.

Abdi przeszedł na środek pomieszczenia. Stojąc tam, zorientował się, że ów dźwięk dochodzi z pokrytego rzeźbami sanktuarium przylegającego do jednej ze ścian. Kiedy się do niego zbliżył, dźwięk stał się głośniejszy.

Ażeby zachować twarz w obecności chłopca, Abdi próbował powstrzymać drżenie ręki, sięgając do małej szafki w samym środku sanktuarium, by otworzyć drzwiczki.

Wiedział, co się tam znajduje. Ten artefakt przybył na Mir z Ziemi. Należał do towarzyszki ojca Abdiego, Bisesy Dutt, i przez długie lata był otoczony opieką, a potem umieszczony tutaj, kiedy bateria w końcu się wyczerpała.

Był to telefon.

I ten telefon dzwonił.

CZĘŚĆ DRUGA

Podróże

4. Kiedy śpiący budzi się ze snu

Luty — marzec 2069 roku

Bisesa cieszyła się, że zdołała się wydostać z urządzenia o własnych siłach. Śmierdziało zgniłymi jajami, siarkowodorem, którego używano, aby narządy nie mogły wchłaniać tlenu.

W szpitalu lekarzom zajęło trzy dni wprowadzenie z powrotem krwi do jej żył, zmuszenie narządów do wchłaniania tlenu i przejście podstawowych zabiegów fizjoterapeutycznych, tak aby mogła się poruszać przy pomocy balkonika. Czuła się niezwykle staro, starzej, niż wynosił jej biologiczny wiek, czterdzieści dziewięć lat; była również wychudzona niczym ofiara głodu. Oczy ją piekły i bolały. Miała dziwne zaburzenia wzroku, a na początku nawet lekkie halucynacje. Prześladowało ją także nieprzyjemne wrażenie, że czuje odór własnego moczu.

No cóż, przez dziewiętnaście lat była pozbawiona pulsu i krwi, elektryczna aktywność jej mózgu była równa zeru, tkanki nie pobierały tlenu i trzymano ją w temperaturze tak niskiej, że omal nie popękały komórki jej ciała. Trzeba było się przygotować na rozmaite utrapienia.

* * *

Hibernaculum 786 uległo zmianie, kiedy znajdowała się w zbiorniku. Teraz przypominało ekskluzywny hotel o szklanych ścianach, plastikowych leżankach i białych podłogach, po których odziani w szlafroki starzy ludzie — w każdym razie wyglądali staro — poruszali się bardzo niepewnie.