— I to ja mam być tym okruchem… życia?
— Tak.
— Wrzuconym do piekła eksplodującej pramaterii czy praenergii w momencie jej powstawania?
— Jej powstawania w tym czasie i tej przestrzeni. Chodzi przecież o nasz wszechświat, a nie poprzednie bądź przyszłe.
— Czy pan, panie profesorze, naprawdę wierzy w to, że taki „zabieg” może coś zmienić? Ze człowiek, czy jakakolwiek istota myśląca, nieskończenie znikoma wobec wszechświata, jest w stanie sprawić dotarłszy do momentu jego narodzin, co samo już brzmi jak bajka, aby w wyniku ewolucji, która po tych odwiedzinach trwać będzie miliardy lat, powstało inne życie?
— „Sprawić”… nie lubię tego słowa. Chodzi o zaprogramowanie. Poza tym, to nie jest kwestia wiary. Teoretycznie rzecz da się pomyśleć, więc zapewne i przeprowadzić. My, naturalnie, nie potrafilibyśmy tego dokonać, bo nie dysponujemy ani odpowiednią wiedzą ani techniką. Ale cywilizacja, z której przybywa Stanza, jest o wiele starsza od naszej i wyspecjalizowana w technologiach, które my zaczynamy dopiero od bardzo niedawna rozwijać w nielicznych placówkach, takich jak Instytut Galaktyczny. Biją nas skalą… w tej konkretnej dziedzinie, rzecz jasna. Co do innych, ja przynajmniej z pewnością bym się z nimi nie zamienił…
— Jeszcze jedno. Ta zmiana ma się dokonać miliardy lat temu. Załóżmy, że wszystko, o czym mówiliśmy, jest realne, możliwe i proste jak wyrwanie zęba. Nasuwa się równie proste pytanie. Postawiłem je już zresztą Stanzy, ale wtedy właśnie zorientowałem się, ze owo sławetne zaawansowanie jego cywilizacji pozwala mu sterować moimi myślami… i, co chyba oczywiste, nie czekałem na odpowiedź. A pytanie to brzmi: dokąd wróci ktoś, kto poleci przeprowadzić tę superzmianę? Czy w ogóle będzie miał szansę powrotu? Czy też powinien sobie upatrzeć jakąś pierwszą lepszą gwiezdną społeczność i prosić, żeby zechciała go przygarnąć? Bo przecież sko-. ro nadamy inny bieg ewolucji praenergii, materii nieożywionej, a wreszcie i żywej, to może się okazać, że Ziemia będzie… nie, nie będzie, lecz jest, szczerą pustynią, że na Marsie kwitnie supercy- wilizacja zbudowana przez komaropodobne monstra o zminiaturyzowanych neuronach, natomiast w atmosferze Jowisza bujają sobie istoty idealnie kuliste, co pozwala im znosić panujące tam ciśnienie, z braku innych kłopotów zajmujące się wyłącznie poezją. O ile w ogóle w tej nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla takiego drobiazgu, jak nasz Układ Słoneczny…
— Jeśli ten miniaturowy wzorzec, ten zbipr podstawowych informacji, będzie człowiekie m…
— Rozumiem — skinąłem głową. — Wówczas wszechświat, jak długi i szeroki, będzie zamieszkany wyłącznie przez ludzi. To znaczy, przez istoty człekokształtne. Ale przecież te istoty będą miały za sobą zupełnie inną drogę, inne doświadczenia, nie wspominając już o takich nic nie znaczących detalach, jak szczegóły anatomiczne, do których mieszkańcy obecnej Ziemi mimo wszystko przywiązują pewne znaczenie. Czy nadal pan utrzymuje, że akceptacja tego rodzaju ewentualności nie zakrawa na zdradę? Przecież to tak, jakbyśmy dla dzikiego kaprysu obcych zgodzili się unicestwić życie miliardów ludzi… z których każdy jest mniej lub bardziej szczęśliwy, każdy piastuje jakieś marzenia, każdy nad czymś pracuje, do czegoś dąży… Przecież, jeśli uda im się zrealizować ich plany, nas może nie być! Czy panu nie żal życia?
— To jest bardzo osobiste pytanie…
— Bo w tej chwili mówię o sprawach osobistych. Ale załóżmy, że będziemy istnieć dalej… zaledwie trochę inni. Co właściwie j a miałbym zrobić? Wyskoczyć z rakiety w momencie Wielkiego Wybuchu i rzucić się przed siebie wołając do powstającej czasoprzestrzeni: „Pamiętaj! To ma wyglądać tak jak ja!”? Ależ to tak właśnie wygląda! Więc po co…
— Z pewnością nie powinieneś wyskakiwać z rakiety… jakakolwiek ona będzie. I z pewnością t y w każdym razie się nie zmienisz… jeśli wrócisz. Ale z „P — G” też możesz nie wrócić. Kosmos wciąż jeszcze pochłania ofiary, wiesze tym lepiej niż ja.
— Czy pan, na moim miejscu, poszedłby do Stanzy i zażądał dalszych szczegółów, co oczywiście równałoby się przyznaniu, że jego propozycja może być potraktowana poważnie?
— Tak. Pamiętaj, że czekam na ciebie.
— Przyjdę na pewno — odpowiedziałem nieswoim głosem ścis- kajać szczupłą dłoń profesora. — Przepraszam za ten nocny napad i dziękuję.
— Powinieneś rzadziej przepraszać, a częściej przychodzić. Jestem za stary na to, żeby zbyt długo czekać… — ostatnie słowa Amosja-na dobiegły mnie, kiedy byłem już przed furtką.
Wysiadłszy na zachodnim dworcu Santa Rosa odprawiłem następnie autofon w miejscu, z którego otworzył się widok na wysrebrzony ocean i dalej poszedłem pieszo. Księżyc stał już dość nisko, wydłużone szarofioletowe cienie zabudowań, krzewów i palm leżały na ścieżkach jak warstwy zgęszczonej ciszy. Było bezwietrznie i niezwykle ciepło, zważywszy, że mój zegarek wskazywał dziesięć minut po drugiej. Pomyślałem, że robot, z którym tak bezpardonowo obszedł się Stanza, nie byłby ze mnie zadowolony. Wyszedłem przecież rano w lekkiej przewiewnej bluzie, a teraz jest noc i spaceruję bez tego grubego, białego swetra, już zapewne oczyszczonego z plam i zacieków pozostałych po wczorajszej przygodzie. Oczywiście, jeśli ktoś w ogóle uruchomił na powrót mojego tutejszego robota. Ale może sam włączał się ponownie po pewnym czasie?
Dotarłem do drogi biegnącej granicą plaży, skręciłem i szedłem dalej, wzdłuż brzegu, w stronę Aitheropolu. Tarcza Księżyca zbiegła nad powierzchnię oceanu i przypominała zachodzące Słońce, przyćmione pomroką nadciągającej burzy. Było jednak jeszcze dość jasno.
Minąłem jedno, potem drugie osiedle, obydwa ukryte w oazach wysokiej zieleni i oddaliłem się od wybrzeża. Droga, poprzecinana miejscami szerokimi stopniami, prowadziła na strome zbocze, nale- żące do pasma niskich wzgórz, które ciągnęły się wzdłuż oceanu jak zaniedbany od stuleci wał przeciwpowodziowy. Po pięciu minutach wspinaczki przeszedłem przez pierwszy mostek, spinający brzegi wąskiego wąwozu, wciętego głęboko w gliniasty grunt. Dalej ścieżka biegła już prosto, trawersując wzniesienie, którego wyższe, porosłe trawą partie nadal połyskiwały światłem Księżyca, łamiącym się w kropelkach rosy.
Za niewielkim nawisem skalnym, który droga omijała ciasną, niemai zamkniętą pętlą, ujrzałem następny mostek, a przed nim rząd ostrzegawczych lampek strzelających rytmicznie pomarańczowym światłem. Lampki stały na wysmukłych kolumienkach po obu stronach ścieżki, a refleksy na ścianach wąwozu świadczyły o tym, że umieszczono je także na jego dnie. Mrużąc oczy minąłem pierwsze światła, po czym zatrzymałem się, oparłem o balustradę i spojrzałem w dół.
Właśnie tym kanionem biegł od miast do oceanu jeden z głównych fotokolektorów, którymi rozbity na nieszkodliwe drobiny pył, pozostały po przetworzonych tysiącach ton odpadów przemysłowych i śmieci, gnany falami światła, pędził ku wodom Pacyfiku. Obecną, uśpioną i martwą porę doby przed wczesnym, letnim świtem wykorzystano, widać, dla dokonania okresowego przeglądu lub usunięćfa jakiejś awarii, ponieważ pode mną panowała gorączkowa krzątanina. Kilkanaście małych robotów naprawczych błyskało na przemian laserowymi palnikami. Pokrywa kolektora, ukryta zwykle pod darnią, była uniesiona. Na jej wewnętrznej, gładkiej powłoce tańczyły płomyki światła, świadczące o tym, że praca wre także wewnątrz samego tunelu. Z boku, wtulone pod strome zbocze wąwozu, stały dwa podłużne pojazdy, którymi przybyły ekipy techniczne.