Выбрать главу

— Och, nie wiedziałam, że wyglądam jak upiór!

Podszedłem do bocznych drzwi, zza których wybiegł ten okrzyk i zobaczyłem panią domu, stojącą pośrodku kolistej łazienki i przyglądającą się ze zgrozą swojemu odbiciu w lustrze. Trzeba przyznać, że istotnie nie wyglądała najlepiej. Jej zielona sukienka była w kilku miejscach podarta i powalana ziemią. Na twarzy miała brunatne i czerwone smugi. Pewno już po oględzinach moich pleców próbowała sobie poprawić włosy i otrzeć policzki, nie widząc w mroku, że jej palce są umazane krwią.

— Jak pani na imię? — spytałem.

Odwróciła się szybko. Kirsti… Spuściłem oczy.

— Nora… Nora Speyer. Z tego wszystkiego zapomniałam się nawet przedstawić. Strasznie przepraszam. Poza tym stoję i mizdrzę się do lustra, a przecież pan… — podbiegła do szklanej szafki, otworzyła ją i wyjęła dwie buteleczki. — Niech pan zdejmie koszulę.

I proszę się odwrócić.

Usłuchałem bez słowa. Pomogła mi się rozebrać, bo krew już zakrzepła i koszula, a raczej jej strzępy przywarły do pleców. Oczyściła zranione miejsce i natrysnęła opatrunek.

— Już. Na szczęście zadrapanie nie jest takie głębokie, jak myślałam. Zagoi się szybko. Ale to musiało paskudnie boleć. Wszystko przeze mnie…

— Przecież to nie pani kazała mi uprawiać wspinaczkę… czy ra czej spadaczkę, i nie pani podrzuciła mi pod plecy taki ostry ka myczek. A teraz proszę mi oddać koszulę i doprowadzić się do porządku. Potem zaraz pójdę…

— Wykluczone — zaprotestowała stanowczo. — Niech pan nic nie mówi! — zawołała, widząc, że otwieram usta. — Jest pan moim pacjentem, a pacjenci muszą słuchać. Poza tym chcę panu trochę oczyścić i spróbować jakoś spiąć tę. koszulę… bo nie mam w domu niczego, co mógłby pan włożyć, a nie puszczę pana przecież gołego albo okrytego kocem. Proszę teraz usiąść i chwilę poczekać. Zaraz będę gotowa. Aha, i niech pan jeszcze przez trzy minuty nie opiera się o nic plecami. Opatrunek musi wyschnąć… — przy ostatnich słowach zaczęła szybko ściągać sukienkę. Zamknąłem usta, odwróciłem się, przeszedłem przez pokój i sztywno wyprostowany usiadłem w jednym z dwóch foteli umieszczonych pod oknem, obok niskiego stoliczka i glinianej misy z kwitnącymi kaktusami. Z małej kuchni, widocznej przez otwarte drzwi, dochodziły odgłosy smakowitego chłeptania, zagłuszone po chwili przez szum wody w łazience. Góro, ugasiwszy pragnienie po szpitalnych zapachach, spacerze i nadzwyczajnych nocnych emocjach przyszedł, uniósł mokry pysk, przyjrzał mi się bez entuzjazmu, po czym z głębokim westchnieniem opadł na podłogę u moich nóg. Pochyliłem się i podrapałem go za uszami. Natychmiast przewrócił się na grzbiet, poruszył < niedbale łapami i zasnął.

Wyprostowałem się i rozejrzałem po pokoju. Jakie to dziwne, że tutaj jestem. Jestem?… No tak. W pewnym sensie jestem. W takim samym, w jakim nie ma tu żadnej „podobnej” do Kirsti pielęgniarki ani też jej psa. Ale przecież jeśli wierzyć Stanzie, to sytuacja, w jakiej się znalazłem, jest najzupełniej autentyczna, a tylko przesunięta w czasie. Jednak czy ta sytuacja dbtyczy także mnie, czy jedynie mojej obecnej nie istniejącej, a raczej obecnie nie istniejącej, gospodyni? Więc jak to jest? Kiedyś, w swoim oby długim i szczęśliwym życiu niejaka Nora Speyer spotka nocą człowieka, który uratuje jej psa i podrapie sobie przy tym plecy. W jakim stopniu ten człowiek będzie mną? W żadnym, przynajmniej z punktu widzenia prawdziwego Lina Hagerta. A dla niej? Czy spotka kogoś, kto będzie tak podobny do mnie, jak ona do Kirsti? Nie, to sen. Cała droga od Amosjana i wszystko, co mnie na niej spotkało, to tylko gra, z której ja sam zostałem z góry wyłączony, ponieważ biorący w niej udział, nie znani mi partnerzy upatrzyli sobie jako sza- chownicę moją bezwolną podświadomość. Ale czy rozmowa z profesorem nie była także snem? Czy nie było snem wszystko, co przeżyłem od wczoraj?

Ten sen, teraz, był jednak inny. Spokojny, pogodny, zwyczajny. Podejrzanie zwyczajny. Nigdy dotąd nie miewałem snów, w których czułbym się tylko i po prostu spokojny. To przecież za mało jak na sen. Nie ma wspaniałej i nieco onieśmielającej wizji wyprawy „P — G”, nie ma „Araratu” na orbicie Marsa ani galaktycznego statku z geonicznymi akceleratorami. Nikt nie mówi o gwiazdach, o skomplikowanych sprawach ziemskich cywilizacji, o istotach z innych układów ani o podróży do prapoczątku czasu, w wyniku której powstanie, nie, nie powstanie, lecz powstał inny wszechświat i inne życie…

Uśmiechnąłem się, wsunąłem głęboko w fotel zapominając o opatrunku, który zresztą z pewnością już zastygł, położyłem głowę na oparciu. A może to życie, nasze i innych, musi być takie, jakie jest, jeśli ma wśród trudów, trosk i pozorów dawać ludziom także krótkie chwile wielkiego, cudownego wytchnienia? Jedna z najstarszych myśli, poprzedzających rozwój filozofii — a przecież wcale nie wydaje mi się banalna. Może naprawdę razem z kłopotami zniknęłaby i radość? Szczęście? Zaraz… Czy to znaczy, że ja, teraz…

Odetchnąłem głęboko.

— Dobrze mi tutaj — powiedziałem półgłosem, nie odrywając oczu od sufitu.

— Cieszę się… — usłyszałem cichą odpowiedź. Opuściłem głowę. Stała na środku pokoju, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek. Czułem, że powinienem coś wyjaśnić, przeprosić ją, zrobić cokolwiek, wreszcie wstać i pójść sobie, ale ogarnęło mnie takie zmęczenie czy rozleniwienie, że nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu.

— Wszystko przemawia za tym, że zaraz zasnę… i wtedy okaże się, że to naprawdę sen…

— Musi pan być osłabiony — powiedziała rzeczowo. — Proszę chwilkę poczekać, zrobię kawę.

— Dobrze. Tylko mocną — nagle przypomniałem sobie, że przez cały dzień, od śniadania, nie miałem nic w ustach. — Jestem głodny — zakończyłem ze zdziwieniem.

Odwróciła się i z cichym „och” wybiegła z pokoju. Śpiący pod moimi nogami pies poruszył się i zaczął smacznie pochrapywać.

Zbudził mnie przytłumiony stuk.

— Noro?… — mruknąłem, nie otwierając oczu.

— Co pan tutaj robi?! — odpowiedział mi ostry, kobiecy glos, którego brzmienie nie było mi zupełnie nieznajome. Poderwałem się jak na sprężynie.

— Nie wiem, proszę pani, kiedy ten pan przyszedł — przemówił z drugiego końca pokoju inny znajomy głos. Wszystkie automaty, jak Ziemia długa i szeroka, mówią tak samo. Żeby nie było nieporozumień. Przypomniałem sobie jednak, że Nora nie ma domowego robota. Wspomniała przy kolacji, tłumacząc, dlaczego przyrządza ją własnoręcznie, że to z powodu Goro, który ich nie znosi, o czym zresztą przekonałem się już uprzednio na własnej skórze, w dosłownym znaczeniu tego słowa.

— To… pan?! — w głosie kobiety pojawił się ton niemiłego zaskoczenia.

Spojrzałem na nią. Ten wyraz oczu. Ten nieuchwytny grymas wokół warg. Kirsti… Nora… Ani jedna, ani druga. Ale przecież…

Rozejrzałem się. Leżałem na niskim, szerokim tapczanie, spływającym falą błękitnej, mięsistej tkaniny na podłogę, na której nie pozostało śladu beżowej wykładziny. Nigdzie ani jednej doniczki z kwiatami. Wielkie nagie okna opinały fałdy rozsuniętych złocistych zasłon. Meble nie białe, tylko brązowe, lśniące, odbijające promienie słońca. Na ścianach dużo kunsztownie modelowanych ozdób ze szkła. Widoczki, talerze i portrety psa zniknęły tak samo jak kwiaty.

— Przedwczoraj uratował mi pan życie… za co jestem panu niezmiernie zobowiązana — powiedziała kobieta, stojąc nadal nieruchomo u wejścia do wnęki, wewnątrz której ujrzałem zamknięte drzwi windy. — To jednak jeszcze nie znaczy, aby miał pan prawo włamywać się do mojego domu i spać w moim łóżku… do tego nago.

Odruchowo podciągnąłem wyżej błękitne jak i tapczan prześcieradło, którym byłem nakryty.